Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Październik 2007

Cztery

Od czterech lat jestem w remisji. W onkologii za umowną granicę, od której chorego można uznać za wyleczonego, uważa się pięć lat. Nie przywiązuję specjalnej wagi do tego typu rocznic, bo wiem, że tak naprawdę przypadek zadecyduje o tym, czy przeżyję kolejnych pięć czy piętnaście lat. Na początku listopada anno domini 2003 miała miejsce moja ostatnia sesja radioterapii, poprzedzona operacją, chemią i leczeniem przy pomocy przeciwciał monoklonalnych, których skuteczność wtedy jeszcze nie do końca była dowiedziona przy tym właśnie rodzaju nowotworu, aczkolwiek wyniki badań klinicznych ostatnich lat są bardzo obiecujące.

Peruka leży w szufladzie nie używana. Od czasu do czasu wyjmuję ją z szafy i przymierzam. Bez konkretnego powodu.

Chciałabym móc tutaj napisać, że diagnoza oraz wszystko, co nastąpiło później, zmieniła moje życie na lepsze. Że po tych przejściach stałam się innym człowiekiem – oczywiście lepszym, bardziej szlachetnym, że wreszcie znalazłam czas na sprawy, na które wcześniej czasu mi brakowało, że odnalazłam sens w rzeczach, w których wcześniej sensu nie widziałam. Tak zazwyczaj mówią ludzie, z którymi przeprowadza się wywiady w telewizji – wreszcie docenili, zrozumieli, zmienili się na lepsze. Rak dodał im siły, pozwolił zrozumieć.

Nie mogę tego napisać. Nie wierzę, że leżenie w szpitalu pod maską tlenową, z rurą wystającą spomiędzy żeber, jest komukolwiek niezbędne do zrozumienia porządku świata lub osiągnięcia pełni rozwoju wewnętrznego. Jeśli już, to ten rozwój wewnętrzny jest wymuszonym efektem ubocznym, bo wiedząc, że wielu rzeczy mieć nie będę, cieszę się tymi, które mam. Rozpacz jest upadkiem, z którego trzeba powstać.

Wiele rzeczy zdarzyło się od tego czasu, mniej lub bardziej istotnych. Tutaj lista niektórych – kolejność bez znaczenia, choć mniej więcej w porządku chronologicznym.

Dwa tygodnie po ostatniej radioterapii i formalnym zakończeniu leczenia zostałam zwolniona z pracy. Bez podania konkretnego powodu, chociaż sama nie mam wątpliwości, jaki był prawdziwy powód. Stany jak wiadomo nie są państwem opiekuńczym, a wszelkie powtarzane w Europie historyjki, jak łatwo tutaj wytoczyć proces o cokolwiek – np. o dyskryminację – są tylko częściowo zgodne z prawdą (biura adwokackie podejmują się chętnie pewnego rodzaju spraw, a innych – już mniej chętnie). Od ponad trzech lat mam nowe zajęcie, bardziej satysfakcjonujące i lepiej płatne. Fajni ludzie, firma, o której każdy słyszał, mnóstwo ciekawych projektów.

Spłaciłam długi związane z chorobą. Większość kosztów leczenia pokryła firma ubezpieczeniowa, ale przy kosztach leczenia na sumę ponad 300 tys. dolarów, z różnych deductibles oraz co-payments, które musiałam pokryć z własnej kieszeni, zebrała się spora suma. Cynik mógłby to uznać za praktyczny sposób na wymierzenie wartości ludzkiego życia.

Trzy lata tem zaczęłam sponsorować dzieciaka gdzieś w Ameryce Południowej za pośrednictwem Christian Foundation for Children and Aging. Dwa razy w roku dostaję od niego zdjęcia i listy z opisem tego, co sobie kupił za pieniądze, które mu wysłałam. Spodnie, koszule, książki do szkoły. Sama nie piszę do niego prawie nigdy i mam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale dwa razy w roku – na Boże Narodzenie i na Wielkanoc – wysyłam dyżurne kartki świąteczne. Niech tak na razie pozostanie.

Przygarnęliśmy nasze dwie psiny. Jestem uboższa o zasikany dywan i dwie pary zagryzionych na śmierć butów, ale nadal uważam, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu (a w podejmowaniu decyzji jestem całkiem do niczego). Podobno statystycznie rzecz biorąc, pies może przedłużyć życie swojemu panu o siedem lat – ja więc przedłużam swoje o czternaście. Co najmniej, bo moje pieski mają dużo energii. Na zdjęciu – J., miłośnik damskich szpilek;)

DSC03526

Przyjeżdżam do Polski, kiedy tylko mogę. Odgrzebałam ważne stare przyjaźnie. Wiem, że nie powinnam niczego odkładać na później, bo na żadne „później” nie ma gwarancji. Przestałam się zastanawiać nad tym, co by było gdyby.

Nie mam dla nikogo rady ani recepty na nic, z wyjątkiem może carpe diem.

No proszę, przypadkowo wyszedł mi tekst całkiem odpowiedni na Dzień Wszystkich Świętych, który spędzam w Polsce.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Niewiele jest w Stanach miejsc, gdzie można sobie jeszcze poradzić nie mając prawa jazdy lub samochodu. Nowy Jork jest jednym z nich, głównie dzięki świetnie rozwiniętemu systemowi komunikacji miejskiej. W obrębie pięciu dzielnic miasta metrem można dojechać prawie wszędzie, trochę trudniej jest jedynie na Staten Island, ale i tam jeździ jedna linia metra. Metro nowojorskie jest takie brzydkie, że aż ładne, a każdy, kto tutaj trochę pomieszkał, wie, co mam na myśli.

Pierwsze wrażenie dla kogoś, kto nigdy nowojorskim metrem nie jechał, z reguły nie jest pochlebne – stare brudnawe kafelki, bezdomni rozłożeni ze swoimi pakunkami na peronowych ławkach, a na niektórych stacjach – wypasione oswojone szczury, bezczelnie śmigające po torach, a czasem nawet po platformach peronów. Zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku bałam się jeździć metrem – że niebezpiecznie, że napadną, pobiją albo okradną. Potem jednak okazało się, że metrem po Nowym Jorku jeździ się po prostu najszybciej, a póki co (odpukać w niemalowane), jedyny środek transportu w którym mnie okradziono – to warszawski autobus miejski…

Tak któregoś dnia w zeszłym tygodniu wyglądała moja droga do domu:

IMG_0384
Come See Dr Z! Dermatolog Zizmor reklamuje się w metrze nowojorskim od co najmniej piętnastu lat. I od piętnastu lat nie zmienił się styl jego reklam – im więcej kolorów i krojów czcionki, tym lepiej…

IMG_0387
Robienie makijażu w metrze jest jak na porządku dziennym. Dobre światło? Oszczędność czasu?

IMG_0396
Moża też sobie uciąć drzemkę, pod warunkiem oczywiście, że ma się miejsce siedzące. Chociaż widziałam i przypadki śpiących na stojąco.

IMG_0402

IMG_0418
Ostatni odcinek – już autobusem.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Dzisiaj od rana tak jakoś szaro tutaj i nijako. Zdjęcia poniżej robiłam w Central Park w sobotę rano, zaraz po głosowaniu w Konsulacie. Październik tutaj oznacza obowiązkową wyprawę w poszukiwaniu kolorów jesieni. W ostatni weekend nie było ich jeszcze za bardzo widać w Central Park, bo w tym roku lato mieliśmy tutaj wyjątkowo długie i uparte.

IMG_0447

IMG_0454

IMG_0462

IMG_0441

IMG_0443

Z dużą ulgą zamykam wątek wyborczy w moim blogu. Naród przemówił, szpetny emigrant namieszał, a teraz przez jakiś czas potrwają polityczne rachunki sumienia, podsumowania i różne płacze nad rozlanym mlekiem. Wkrótce jednak wszystko wróci do normy, a emigranci pozostaną tam, gdzie byli. W naturze Polaka leży krytyka rządu sprawującego w danej chwili władzę, co w pewnym sensie tłumaczy „wahadłowe” wyniki kolejnych wyborów (prawica-lewica-prawica-lewica), a czy te wybory są wyjątkowe i czy coś się pod tym względem w kraju zmieni, czas pokaże.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Po wejściu Polski do Unii Europejskiej polskie media i elity polityczne mniej lub bardziej konsekwentnie zaczęły dzielić emigrantów na „emigrację A” i „emigrację B”, że posłużę się  tutaj znaną analogią. Emigracja A – to ludzie, którzy wyjechali z kraju w ciągu ostatnich trzech lat, głównie do Wielkiej Brytanii i Irlandii, a więc w większości urodzeni po stanie wojennym i nie pamietający kolejek, kartek na mięso ani półek sklepowych wypełnionych octem i groszkiem konserwowym. Emigracja B – to cała reszta, łącznie z solidarnościową emigracją lat 80-tych w Stanach Zjednoczonych.

O względy emigracji A zabiegają polscy politycy, hołubią ją media, fotografując przy piwie w irlandzkich pubach i przy smażeniu hamburgerów, robiąc wywiady i opisując, jak fajnie Polacy radzą sobie w Londynie oraz Dublinie. Nic zatem dziwnego, że przed październikowymi wyborami na Wyspach Brytyjskich trwała intensywna kampania wyborcza, w której politycy prześcigali się w pomysłach, jak by tu jak najwięcej ludzi ściągnąć na swoje spotkania i zachęcić do przełknięcia jak największego kawałka wyborczej kiełbasy.

Parę tygodni temu Gazeta rozpisywała się na temat przedwyborczej Bitwy o Anglię, w której stawką miały być głosy polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii i Irlandii.  No cóż, nie da się ukryć, że bitwy o Chicago ani o Nowy Jork nie było.  Emigracja B, ta w USA i Kanadzie, jest mniej fotogeniczna, żeby nie powiedzieć „szpetna”, przynajmniej w rozumieniu polskich polityków i mediów, bo w dużej mierze złożona z ludzi, którzy osiemnaście lat skończyli dość dawno temu i którzy pamiętają zarówno stan wojenny, jak i upadek komunizmu w Polsce. Jeśli się cokolwiek o tej emigracji pisze, to głównie w kontekście zacofania i zaściankowości, tak jakby Polonia amerykańska żyła na innej planecie albo w XIX wieku.

Ostatnimi czasy mało kto emigruje z Polski za Ocean, bo drogo, daleko, a na dodatek trudno o wizę do Stanów, że nie wspomnę już o tym, że bliższe ciału funciaki niż dolary. Nic zatem dziwnego, że średnia wieku polskich emigrantów w USA rośnie w zastraszającym tempie. Twarz nam blednie, włos nam rzednie, psują się nam zęby przednie…

Przewodniczący różnych partii politycznych nawet nie próbowali w Stanach rozkręcać jakiejkolwiek kampanii wyborczej. Jedyna partia, która się tutaj w ogóle pokazała, to PiS, który – jak wszystkim wiadomo – wygrał wybory jedynie w Stanach, i to niebagatelną przewagą 67 procent głosów. Platforma zmobilizowała się jedynie do wystosowania protestu do Państwowej Komisji Wyborczej w sprawie wykorzystania przez PiS jakiegoś koncertu zorganizowany dla Polonii w Chicago do prowadzenia kampanii wyborczej. Natomiast z tego, co mi wiadomo, ani Tusk, ani nikt z jego najbliższych współpracowników w Nowym Jorku ani w Chicago nogi nie postawił.

Uchowaj mnie Boże od wypowiadania się w jakimkolwiek imieniu innym niż moje własne, a w imieniu Polonii amerykańskiej w szczególności, bo to stwór wielogłowy, białostocko-nowosądecko-warszawski i choćby z tego wzgledu zadziorny i trudny do zdefiniowania. Myślę jednak, że to, jak polska emigracja w Stanach jest traktowana przez polskich polityków, w dużym stopniu tłumaczy, dlaczego Polacy w USA w przytłaczającej większości głosowali na PiS. Głosując na partię Kaczyńskich, szpetna emigracja B „zemściła się” na elitach, które dawno temu spisały ją na straty, żeby nie powiedzieć – olały. O tym się nie mówi ani nie pisze, bo to taki niemodny temat, natomiast pojawiają się już dyżurne teksty, w których Polaków w Stanach przedstawia się jako kiełbasożernych tępaków zjednoczonych pod sztandarem Radyja (my są już Amerykany… i głosujemy na PiS).

Powiem tylko tyle – w „województwie chicagowskim” wygrała partia, której jako jedynej zależało, aby tutaj wygrać. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Związkowi Radzieckiemu.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Są już pierwsze nieoficjalne wyniki wyborów za granicą. Według sondaży, Polacy głosujący w Wielkiej Brytanii i Irlandii w większości poparli PO – ponad 77 proc., drugie miejsce zajęła koalicja LiD z 12 proc. głosów, a dopiero trzecie – PiS z 9 proc. (Polacy na Wyspach poparli PO – TVN24). PiS zwyciężyło natomiast w USA, zgodnie z moimi przewidywaniami zresztą, gdzie uzyskało 67 procent głosów, PO – 28 procent, a LiD – 3,5 procent.

W Nowym Jorku PiS zebrało 56 procent głosów, na drugim miejscu znalazła się PO z 35-procentowym poparciem, a trzecie miejsce zajął LiD z 5 procentami. PiS zdecydowanie wygrało na Greenpoincie i w New Jersey, zaś Platforma – na Manhattanie i w okręgach wyborczych w Waszyngtonie i Los Angeles (Polonia.net). W Chicago PiS zdobyło aż 80 proc. głosów. Full disclosure: głosowałam na PO, aczkolwiek bez wielkiego entuzjazmu.

Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję na temat frekwencji wyborczej w Stanach. Polskie gazety powtarzają, że „w USA frekwencja wyborcza wyniosła 80 procent”, ale nikt nie wyjaśnia, w jaki sposób liczy się ten procent. Nie chodzi tu bynajmniej o ogólną liczbę Polaków mieszkających lub przebywających czasowo w USA i uprawnionych do głosowania. W USA przebywa blisko pół miliona osób legitymujących się polskim obywatelstwem (i nie mam na myśli osób polskiego pochodzenia w drugim czy trzecim pokoleniu, bo tych jest dużo więcej), więc gdyby 80 procent z nich zagłosowało w wyborach, w lokalach wyborczych w USA musiałoby się stawić coś koło 400 tys. osób. Wiadomo natomiast, że na listach wyborców zarejestrowało się w całych Stanach Zjednoczonych jakieś 40 tys. osób, z tego 16 tys. w Chicago oraz 14 tys. w Nowym Jorku. Tak więc ta 80-procentowa frekwencja wyborcza w Stanach oznacza, że głosowało około 30 tys. z 40 tys. zarejestrowanych obywateli polskich w USA, których głosy – razem z innymi oddanymi za granicą – trafią do 800-tysięcznego warszawskiego worka.

Skoro chodzi tylko o 30 tys. głosów oddanych przez Polaków w USA, skąd więc cała ta histeria na temat „zacofanych fanatyków religijnych ze Stanów”, którzy chcą wpływać na losy kraju, w którym nie mieszkają? Jeśli ktoś nie wierzy, że tak oceniają nas rodacy z kraju, niech zajrzy sobie na przykład na forum dyskusyjne TVN24.

Wypadałoby tutaj  sprostować niektóre mity związane z głosowaniem za granicą:

Aby wziąć udział w wyborach, należało się najpierw zarejestrować w ambasadzie lub konsulacie. Rejestracji trzeba było dokonać najpóźniej na 5 dni przed wyborami, a w dniu wyborów należało się stawić osobiście w lokalu wyborczym, często odległym o kilkadziesiąt mil od miejsca zamieszkania, i przedstawić ważny polski paszport. Tak więc sama procedura wcześniejszej rejestracji  od razu wyeliminowała ludzi, którzy nie czują się z Polską związani, nie śledzą na bieżąco polskich mediów, w Polsce nie bywają i nie zadbali o przedłużenie ważności polskiego paszportu. Oni nie pójdą głosować, bo Polska ich po prostu nie interesuje. Koniec kropka.

Nie pójdą głosować także ci, którzy mieszkają zbyt daleko od najbliższego punktu wyborczego. Polonia w Nowym Jorku i Chicago takiego problemu nie ma, ale mają ludzie mieszkający np. na Florydzie czy w stanach, gdzie nie ma polskich placówek dyplomatycznych.

Są też ludzie, którzy z założenia nie głosują w polskich wyborach, bo uznają, że skoro mieszkają od x lat za granicą i nie będą ponosić konsekwencji swojego wyboru, to głosować nie powinni. Jest to ich prywatna decyzja, z którą polemizować nie mam zamiaru (sama miałam taki właśnie dylemat). Z drugiej jednak strony nie można odmawiać tego prawa ludziom, którzy chociaż mieszkają za granicą od wielu lat, zachowali polskie obywatelstwo i mają dobre rozeznanie w polskich realiach (czasy, kiedy emigrant wsiadał na statek i po przepłynięciu Atlantyku przepadał jak kamień w wodę, minęły już dawno). Polski paszport daje im prawo do głosowania, więc z tego prawa korzystają, tak samo, jak obywatele mieszkający w kraju.

Czas więc skończyć z powtarzaniem historyjek o zacofanych Polakach ze Stanów, którzy albo nie mówią po polsku i nie mają pojęcia, co się w Polsce dzieje, albo są niedouczonymi prostakami, którzy w dzień podają cegłę, a wieczorem zalewają robaka przy pomocy butelki żytniej. I raz na parę lat pchają się do urn wyboczych, głosując oczywiście nie tak, jak trzeba.

Raczej ubolewać należy nad faktem, że wiele osób w Polsce nadal czerpie swoją wiedzę na temat polskiej emigracji w Stanach Zjednoczonych z filmu „Szczęśliwego Nowego Jorku”. Zapewniam, że nie tracimy rozumu w momencie przekroczenia granicy, a fakt mieszkania za Oceanem nie czyni nas ćwierć-Polakami.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Przyszłam, zobaczyłam, zagłosowałam. Ze względu na różnicę czasu, po naszej stronie Atlantyku wybory odbywają już dzisiaj, czyli w sobotę. Zarejestrowawszy się wcześniej na liście wyborców w Konsulacie w Nowym Jorku, spełniłam – a może raczej popełniłam – swój patriotyczny obowiązek i oddałam głos w wyborach do Sejmu i Senatu kraju, w którym nie mieszkam od piętnastu lat.  Jak tłumaczyłam przy innej okazji, głosowałam na partię, która wydaje mi się najmniej bezsensowna biorąc pod uwagę wszystko, co się teraz w Polsce dzieje. Nie napiszę, na jaką, bo tak czy inaczej zawsze znajdzie się ktoś, kto zaliczy mnie do wykształciuchów-moherowych beretów-komuchów (niepotrzebne skreślić). Powiem tylko tyle, że decyzję podjęłam w ostatniej chwili, po kolejnym przeanalizowaniu listy nazwisk osób kandydujących z ramienia każdej partii.

Wygląda na to, że jestem swing voter, który do końca nie wie, na kogo odda głos i który w każdej chwili może zmienić zdanie, przynajmniej w polskich wyborach. Ważne jest to, że głosowałam w zgodzie z własnym sumieniem i że na tegoroczne wybory stawiłam się… w dniu wyborów, a nie na przykład dzień później. Z bólem serca muszę wyznać, że parę lat temu mojej uwadze umknął istotny fakt, że w Stanach Zjednoczonych głosuje się dzień wcześniej niż w Polsce – u was w niedzielę, a u nas w sobotę. Było-minęło, ale do dziś pamiętam rześki rechot, którym powitano mnie wtedy w Konsulacie, więc od tego czasu uważnie czytam wszelkie przedwyborcze obwieszczenia w prasie polonijnej.

Dzisiejsze wybory w Konsulacie na Manhattanie wyglądały jak na obrazkach poniżej. Okazuje się, że Polacy w Stanach rzadko noszą nazwiska zaczynające się od liter T-Z, dzięki czemu nie musiałam stać w kolejce do złożenia podpisu na liście obecności, w odróżnieniu od wszelakich Jarczewskich, Kowalskich czy Nowaków.

wybory-2007-nowy-jork_1.jpg

wybory-2007-nowy-jork_2.jpg

wybory-2007-nowy-jork_3.jpg

wybory-2007-nowy-jork_4.jpg

wybory-2007-nowy-jork_5.jpg

Podobno na Greenpoincie od rana ustawiła się długa kolejka do głosowania. W Konsulacie kolejki co prawda nie było, ale już o dziewiątej rano było sporo ludzi. W samym Nowym Jorku zarejestrowało się do wyborów ponad 14 tys. osób, a w całych Stanach – ponad 40 tys.

Polacy w Stanach głosują inaczej niż w Polsce, zwłaszcza starsze pokolenie. Dla nich solidarnościowy mit, antykomunizm, Bóg-Honor-Ojczyzna liczą się chyba bardziej niż usprawnienie systemu podatkowego lub wprowadzenie ułatwień biznesowych w Polsce, w związku z tym przewiduję, że wybory w Stanach wygra PiS, na drugim miejscu – głównie dzięki młodszej emigracji – znajdzie się Platforma, a za nimi cała reszta. Już za kilkanaście godzin okaże się, czy miałam rację.

Nie sądzę też, aby wybory tutaj miały większy wpływ na ogólny wynik, mogą mieć co najwyżej znaczenie symboliczne. Nie ma nas w Stanach aż tak wielu, a jeszcze mniej jest tych, którzy są w miarę na bieżąco z polską polityką i głosują, więc chyba wam za dużo w tych wyborach nie namieszamy.

Teraz już wszystko w rękach konia.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Dzisiejszy New York Times publikuje artykuł na temat polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii zatytułowany „As the Poles Get Richer, Fewer Seek British Jobs”. To już któryś z kolei artykuł w prasie amerykańskiej na temat polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii właśnie (jakiś czas temu pisał na ten temat TIME, o czym informowałam w moim blogu – Nie taki Polak straszny). No cóż, widocznie miejscowi imigranci z Polski tutaj w Stanach są dla dziennikarzy zdecydowanie mniej fotogeniczni i mniej warci opisania niż ci w Wielkiej Brytanii.

Zresztą przy padającym na pysk dolarze i obecnej polityce imigracyjnej (a raczej anty-imigracyjnej) Stanów Zjednoczonych nie jest dziwne, że Polacy już się do Stanów nie pchają. Zresztą takie jest właśnie przesłanie tego artykułu z NYT. W miarę wzrostu dochodów w Polsce, coraz mniej ludzi decyduje się na wyjazd, nie tylko do Stanów, ale i do krajów Europy Zachodniej.

emigranci_anglia.jpg
Fot. New York Times

Dziennikarz przeprowadza wywiad z młodym małżeństwem z Polski, które wyemigrowało do Anglii trzy lata temu. Po dość wyboistych, aczkolwiek typowych, emigracyjnych początkach (on – programista z Polski – na początku pracował na budowie, ona – nauczycielka – dorabiała sobie przy smażeniu hamburgerów), oboje znaleźli lepiej płatne zajęcia i osiedlili się w okolicach Londynu, gdzie kupili dom i gdzie mają zamiar zostać na stałe. Chwalą sobie poziom życia w Anglii, silną gospodarkę, wielokulturowe społeczeństwo oraz to, że… sprzedawczyni w sklepie uśmiecha się do nich, bo podobno Polacy w Polsce nie mają takiego zwyczaju. Tutaj pragnę zaoponować, bo moim skromnym zdaniem sprawa jest co najmniej dyskusyjna.

NYT podsumowuje, że od 2004r. do Wielkiej Brytanii wyjechało ponad 1,1 mln Polaków, którzy stali się w tym kraju trzecią po Hindusach i Irlandczykach najliczniejszą grupą emigracyjną. Według powszechnie panującej opinii, właśnie imigrantom z Europy Wschodniej gospodarka brytyjska zawdzięcza swój wzrost gospodarczy ostatnich lat. Autor twierdzi także, że polscy robotnicy budowlani, nianie i opiekunki cieszą się w tym kraju tak dobrą opinią, że emigranci z innych krajów Europy Wschodniej często „udają” Polaków, aby zwiększyć swoje szanse otrzymania pracy. Polacy w Wielkiej Brytanii  zarabiają średnio £7.30 ($14.93) na godzinę, w porównaniu ze przeciętnym wynagrodzeniem £11.10 ($22.70) dla Brytyjczyka.

Ale ostatnimi czasy ten obraz zaczyna się zmieniać, bo Polacy, którzy w miarę przyzwoicie opanowali angielski, zaczynają się rozglądać za bardziej ambitnymi i lepiej płatnymi zajęciami. A to stwarza pewien problem dla pracodawców, którzy tradycyjnie wśród nowo przybyłych imigrantów szukają kandydatów do najmniej wdzięcznych, a zarazem najgorzej płatnych prac. Anglicy zaczynają się obawiać, że może im znowu zabraknąć rąk do pracy, zwłaszcza że wiele ich potrzeba w związku z organizowanymi w 2012r. w Londynie letnimi igrzyskami olimpijskimi.

Wersja internetowa artykułu NYT wzbogacona została materiałem fotograficznym w postaci zdjęć kiełbasy, rumianych polskich imigrantów-kiełbasożerców oraz podkładem muzycznym w postaci krakowiaka (poważnie).

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Przed chwilą zarejestrowałam się na stronie Konsulatu w Nowym Jorku, bo jednak mam zamiar głosować w sobotę. Polacy mieszkający za granicą w tegorocznych wyborach głosują na listę warszawską, niezależnie od ostatniego stałego adresu w Polsce. Państwo z Krakowa – również, więc w tej rundzie mamy 1:0 dla Warszawy. Sama w Warszawie głosowałam tylko raz, w pamiętnym roku 1990, kiedy to Stan Tymiński o mały włos nie został prezydentem Najjaśniejszej RP. Ciekawe to były czasy, ale nie da się ukryć, że mocno już zamierzchłe i nie przepuszczę okazji, aby przez chwilę znowu poczuć się warszawianką, jak za starych dobrych czasów.

Co mnie w tym roku ostatecznie przekonało? Na przykład „polska piosenka na wybory” z YouTube:)

Musiałam chwilę poszperać w różnych źródłach, żeby dowiedzieć się, jak z grubsza ta lista warszawska wygląda –  272 kandydatów walczy o 19 miejsc w Sejmie, 12 kandydatów ubiega się o 4 miejsca w Senacie. Kandydaci na senatorów z listy warszawskiej to:

  • PiS – Zbigniew Romaszewski, Andrzej Krajewski i Anna Gręziak,
  • LiD – Bartosz Dominiak, Maria Kaczmarska, Agnieszka Kuncewicz, Robert Smoktunowicz, Barbara Borys-Damięcka, Krzysztof Piesiewicz
  • PO – Marek Rocki, Barbara Borys-Damięcka, Krzysztof Piesiewicz,
  • PSL – Walentyna Rakiel-Czarnecka,
  • Komitet Nowa Wizja Polski – Krystyna Krzekotowska.

Liderami na listach kandydatów do Sejmu są:

  • PiS – Jarosław Kaczyński,
  • PO – Donald Tusk,
  • LiD – Marek Borowski,
  • Partia Kobiet – pisarka Manuela Gretkowska,
  • PSL – twórca Gadu Gadu Łukasz Foltyn.
  • Samoobrona – b. szef PPS Piotr Ikonowicz,
  • LPR – szef UPR Wojciech Popiela.

Nie da się ukryć, że z wszystkich wyżej wymienionych partii o względy Polonii amerykańskiej najbardziej zabiega PiS (oj, co to będzie, co to będzie), popierany na przykład przez Kongres Polonii Amerykańskiej. A do mojej skrzynki emailowej – oprócz odezwy KPA stanu New Jersey popierającej PiS – trafił też tekst wywiadu wysłanego przez biuro prasowe Marka Borowskiego. PO natomiast bardziej zabiegała o głosy nowej emigracji w Anglii i Irlandii niż tej „starej” za Oceanem. Może i dobrze dla PO, bo w USA pewien działacz polonijny z Chicago niedawno pomylił Kaczyńskiego z Wałęsą (jak Lech, to Lech), więc na tak kompetentny elektorat trudno liczyć.

Ja głosuję na zasadzie mniejszego zła – na partię, która wydaje mi się najmniej bezsensowna. Ale i tak wszystkie nasze emigracyjne głosy trafią razem do tego samego warszawskiego worka.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Taki oto tytuł znalazłam dzisiaj rano na stronie głównej portalu Wirtualna Polska – kto wie, może jeszcze tam jest. Fakt istnienia Polaka bez uprzedzeń rasowych – ba! nawet dwóch – jest bez wątpienia godny zarówno umieszczenia na głównej stronie, jak i uwiecznienia w galerii fotograficznej jednego z najpopularniejszych serwisów internetowych w Polsce. Zaintrygowana, oczywiście pospieszyłam dowiedzić się, kim są owi dzielni rodacy bez uprzedzeń rasowych.

wp_polak_bez_uprzedzen.jpg
www.wp.pl

Chodzi o sprawę całkiem sympatyczną – dwójka młodych Polaków (tak, dwoje, a nie dwóch) ze Stargardu Szczecińskiego występujących razem jako duet Save The Beats zgłosiła się do udziału w sponsorowanym przez PepsiCo konkursie „Skomponuj sobie występ z The Black Eyed Peas”. Stworzyli taneczną interpretację utworu „More”, konkurs wygrali, a w finale wystąpili razem z The Black Eyed Peas. Czyli fajna sprawa, wygrany konkurs, który być może otworzy dla tej utalentowanej pary jakieś drzwi do dalszej kariery.

Ale kto w Wirtualnej Polsce wymyśla tego typu „sensacyjne” tytuły – czwartoklasista na etacie? Już sobie wyobrażam, jak ten tytuł można by przetłumaczyć na angielski Meet two young Poles who are not racist… (hi hi). No i mamy hasło promujące uroki naszego kraju za granicą – takie, że sam Borat by się nie powstydził.

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Bardzo miło, że polski rząd zadaje sobie tyle trudu, aby zorganizować okręgi wyborcze dla Polaków mieszkających za granicą, ale nadal nie jestem pewna, czy będę głosować w październikowych wyborach. I to wcale nie dlatego, że procedura głosowania dla Polaków mieszkających za granicą jest nieco bardziej skomplikowana niż dla rodaków w kraju. W Stanach na przykład nie wystarczy po prostu stawić się z polskim paszportem w wybranym lokalu wyborczym w dniu głosowania czyli 20 października (u nas głosowanie odbywa się dzień wcześniej niż w Polsce). Najpierw trzeba się zarejestrować, najpóźniej na pięć dni przed wyborami, podając swoje dane osobiste i wybierając okręg wyborczy, ktorych w naszym regionie jest pięć, w tym jeden w Konsulacie na Manhattanie – ten pewnie sama wybiorę, o ile jednak zdecyduję się głosować. Na szczęście rejestracji można dokonać za pośrednictwem strony internetowej Konsulatu w Nowym Jorku.

Wracając do tytułowego dylematu emigranta – owszem, interesuje mnie, co się dzieje w Polsce, bo mimo kilkunastu lat spędzonych w Stanach nadal mam bliski kontakt z krajem, tam mieszka moja rodzina i przyjaciele. Jednakże sama mieszkam tutaj, i tak naprawdę wszelkie awantury i kompromitacje polskiej sceny politycznej ostatnich lat mają minimalny wpływ na moje życie, jeśli nie liczyć chwilowych skoków ciśnienia wywołanych notatkami prasowymi o kolejnym wygłupie przewodniczącego takiej lub innej partii politycznej. 

Czy powinnam więc decydować o tym, kto będzie rządził w kraju, w którym od kilkunastu lat nie mieszkam i nie płacę podatków i którego system podatkowy nie ma wpływu na zawartość mojego portfela? Co ciekawe, to w Polsce właśnie spotkałam się z tego typu opiniami- „Wyjechaliście? Nie powinniście mieć nic do gadania w wyborach”.

Z drugiej strony – nadal jestem obywatelką Polski, o polski paszport zabiegałam w Konsulacie RP długo i uparcie, co zresztą opisałam z detalami w niniejszym blogu. Podatków polskich faktycznie nie płacę, ale podczas urlopów w Polsce zawsze dokładnie opróżniam zawartość portfela, wspomagając w ten sposób lokalne biznesy tudzież mafie. I zawsze kołacze mi się w głowie myśl, że może jednak kiedyś tam wrócę, a wtedy lepiej byłoby wrócić do kraju, w którym stanowiska rządowe nie są obsadzane kombinatorami, złodziejami czy nadgorliwymi hipokrytami.

Więc może jednak mój głos do czegoś się przyda, o ile oczywiście nie zagłosuję głupio?

Głosuj bez meldunku!

Jeśli mieszkasz za granicą, a chcesz głosować, więcej informacji znajdziesz tutaj:

Do następnego razu!
Agnieszka

Read Full Post »

Older Posts »