Od czterech lat jestem w remisji. W onkologii za umowną granicę, od której chorego można uznać za wyleczonego, uważa się pięć lat. Nie przywiązuję specjalnej wagi do tego typu rocznic, bo wiem, że tak naprawdę przypadek zadecyduje o tym, czy przeżyję kolejnych pięć czy piętnaście lat. Na początku listopada anno domini 2003 miała miejsce moja ostatnia sesja radioterapii, poprzedzona operacją, chemią i leczeniem przy pomocy przeciwciał monoklonalnych, których skuteczność wtedy jeszcze nie do końca była dowiedziona przy tym właśnie rodzaju nowotworu, aczkolwiek wyniki badań klinicznych ostatnich lat są bardzo obiecujące.
Peruka leży w szufladzie nie używana. Od czasu do czasu wyjmuję ją z szafy i przymierzam. Bez konkretnego powodu.
Chciałabym móc tutaj napisać, że diagnoza oraz wszystko, co nastąpiło później, zmieniła moje życie na lepsze. Że po tych przejściach stałam się innym człowiekiem – oczywiście lepszym, bardziej szlachetnym, że wreszcie znalazłam czas na sprawy, na które wcześniej czasu mi brakowało, że odnalazłam sens w rzeczach, w których wcześniej sensu nie widziałam. Tak zazwyczaj mówią ludzie, z którymi przeprowadza się wywiady w telewizji – wreszcie docenili, zrozumieli, zmienili się na lepsze. Rak dodał im siły, pozwolił zrozumieć.
Nie mogę tego napisać. Nie wierzę, że leżenie w szpitalu pod maską tlenową, z rurą wystającą spomiędzy żeber, jest komukolwiek niezbędne do zrozumienia porządku świata lub osiągnięcia pełni rozwoju wewnętrznego. Jeśli już, to ten rozwój wewnętrzny jest wymuszonym efektem ubocznym, bo wiedząc, że wielu rzeczy mieć nie będę, cieszę się tymi, które mam. Rozpacz jest upadkiem, z którego trzeba powstać.
Wiele rzeczy zdarzyło się od tego czasu, mniej lub bardziej istotnych. Tutaj lista niektórych – kolejność bez znaczenia, choć mniej więcej w porządku chronologicznym.
Dwa tygodnie po ostatniej radioterapii i formalnym zakończeniu leczenia zostałam zwolniona z pracy. Bez podania konkretnego powodu, chociaż sama nie mam wątpliwości, jaki był prawdziwy powód. Stany jak wiadomo nie są państwem opiekuńczym, a wszelkie powtarzane w Europie historyjki, jak łatwo tutaj wytoczyć proces o cokolwiek – np. o dyskryminację – są tylko częściowo zgodne z prawdą (biura adwokackie podejmują się chętnie pewnego rodzaju spraw, a innych – już mniej chętnie). Od ponad trzech lat mam nowe zajęcie, bardziej satysfakcjonujące i lepiej płatne. Fajni ludzie, firma, o której każdy słyszał, mnóstwo ciekawych projektów.
Spłaciłam długi związane z chorobą. Większość kosztów leczenia pokryła firma ubezpieczeniowa, ale przy kosztach leczenia na sumę ponad 300 tys. dolarów, z różnych deductibles oraz co-payments, które musiałam pokryć z własnej kieszeni, zebrała się spora suma. Cynik mógłby to uznać za praktyczny sposób na wymierzenie wartości ludzkiego życia.
Trzy lata tem zaczęłam sponsorować dzieciaka gdzieś w Ameryce Południowej za pośrednictwem Christian Foundation for Children and Aging. Dwa razy w roku dostaję od niego zdjęcia i listy z opisem tego, co sobie kupił za pieniądze, które mu wysłałam. Spodnie, koszule, książki do szkoły. Sama nie piszę do niego prawie nigdy i mam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale dwa razy w roku – na Boże Narodzenie i na Wielkanoc – wysyłam dyżurne kartki świąteczne. Niech tak na razie pozostanie.
Przygarnęliśmy nasze dwie psiny. Jestem uboższa o zasikany dywan i dwie pary zagryzionych na śmierć butów, ale nadal uważam, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu (a w podejmowaniu decyzji jestem całkiem do niczego). Podobno statystycznie rzecz biorąc, pies może przedłużyć życie swojemu panu o siedem lat – ja więc przedłużam swoje o czternaście. Co najmniej, bo moje pieski mają dużo energii. Na zdjęciu – J., miłośnik damskich szpilek;)
Przyjeżdżam do Polski, kiedy tylko mogę. Odgrzebałam ważne stare przyjaźnie. Wiem, że nie powinnam niczego odkładać na później, bo na żadne „później” nie ma gwarancji. Przestałam się zastanawiać nad tym, co by było gdyby.
Nie mam dla nikogo rady ani recepty na nic, z wyjątkiem może carpe diem.
No proszę, przypadkowo wyszedł mi tekst całkiem odpowiedni na Dzień Wszystkich Świętych, który spędzam w Polsce.
Do następnego razu!
Agnieszka
telepnelo mna, kiedy przeczytalam, ze zwolnili Cie z pracy dwa tygodnie po skonczeniu leczenia. choc w sumie nic juz mnie tutaj nie powinno dziwic… ja od czasu przygarniecia mojej psinki jestem ubozsza o… 4 dywany 😉 ale w zyciu nie zamienilabym Lolki na te dywany, nawet gdyby byly latajace :)))
No to nie wiem czy gratulować, czy po prostu przyjąć, że jest normalnie. Coś mi się zdaje, że choroba może nie uczyniła Cię lepszą – ale dojrzalszą na pewno…
Pozdrawiam
A.
Jest normalnie – trochę jak w tym starym dowcipie, jak to pewien człowiek użalał się przed rabinem, że ma w domu ciasnotę. Rabin najpierw poradził mu, żeby wziął do domu kozę. A po tygodniu kozę kazał zabrać i od razu w domu zrobiło się luźno:-)
„telepnelo mna, kiedy przeczytalam, ze zwolnili Cie z pracy dwa tygodnie po skonczeniu leczenia. choc w sumie nic juz mnie tutaj nie powinno dziwic… ”
Mnie nic nie dziwi. Moja Malzonka, po rozpoczeciu pracy w listopadzie ubieglego roku, tuz przed Christmasem, jadac do pracy, miala wypadek samochodowy. Dosyc powazny. Po 3 dniach musiala pojsc do lekarza, a poniewaz w ciagu niecalych 2 miesiecy pracy nie zebrala dosyc dostatecznej puli „sick leave” poprosila o „unpaid leave of absence”, czyli 3 godzinny bezplatny urlop. Cale Szefostwo bylo bardzo uprzejme, slodkie i cieple, i mowilo zeby sie nie matrwila bo „na pewno znajda jakies rozwiazanie”.
I rzeczywiscie, rozwiazanie bylo. Genialnie proste. Gdy Malzonka wrocila od lekarza, wszystkie jej rzeczy byly ladnie spakowane w tekturowe pudla, a na biurku lezal „termination letter”. Czyli zwolnienie z pracy. Zgodnie z kontraktem – bez podania przyczyn. I w trybie natychmiastowym.