W życiu nie czułam się tak wykończona i wyprana mózgowo, jak w ciągu ostatnich kilku niby-wakacyjnych miesięcy. Nawet wtedy, kiedy naście lat temu rozpoczynałam karierę nowojorskiej cleaning lady i w ciągu godzinnej przerwy na lunch musiałam przemieścić się z „plejsu” na Manhattanie na „plejs” w okolicach Sheepshead Bay. No cóż, nawet chciało się czasem coś napisać z sensem, ale byłoby trudno bez korzystania ze słów powszechnie uznawanych za nieprzyzwoite. Nie wiem, jak szanowni czytelnicy, ale ja upojne letnie miesiące spędziłam harując jak dziki osioł.
Wychodzę z domu koło 7:30 i w pracy jestem parę minut po ósmej. Rano jest zawsze względny spokój, więc przez pierwszą godzinę – zanim wszyscy zaczną o coś pytać – odpowiadam na emaile i załatwiam sprawy z rodzaju łatwych, jak uaktualnianie haseł dostępu, tworzenie nowych kont, przeglądanie raportów. Parę minut po dziewiątej zaczyna się prawdziwa robota – pisanie dokumentacji do projektów, testowanie, różne prezentacje i szkolenie tych, którzy chcą się szkolić.
A najważniejsza sprawa to wymyślanie nowych rozwiązań. Teraz wszyscy masowo tworzą aplikacje na telefony komórkowe i iPady, więc najpierw trzeba było ustalić, jakiego rodzaju analizy i raporty będą w firmie standardem, a następnie w przystępnej formie zaprezentować temat programistom, aby dodali do aplikacji to, co trzeba. Piszę więc tony różnych implementation guides, a potem testuję, czy wszystko zostało wykonane zgodnie ze specyfikacją. Najczęściej nie jest, bo temat jest nowy i mało kto wie, od której strony to ugryźć.
Testowanie iPada i iPhone’a to sprawa w miarę prosta sprawa, bo te urządzenia bez problemu pozwalają ustawić manual proxy, ale z Androidem bardziej się to komplikuje, bo trzeba używać SDK i emulatora. Oczywiście temat jest nadal dość świeży i żadne rozbudowane opracowania na ten temat nie istnieją. Jakieś strzępy informacji można znaleźć na blogach i grupach dyskusyjnych, ale z reguły i tak trzeba przystosowywać wszystko do konfiguracji sieci w firmie, więc wiele wody w East River upłynęło, zanim zaczęło mi to wszystko działać tak, jak trzeba.
Owszem, praca jest ciekawa i rozwijająca. ALE… Moim zdaniem człowiek nie jest w stanie tak intensywnie pracować więcej niż osiem godzin dziennie. Nie mówię po prostu o siedzeniu na tyłku przez osiem godzin – mówię o intensywnym wysiłku umysłowym. Po dziewięciu godzinach zaczyna mnie boleć łeb, po dziesięciu czuję, że trzeba zostawić pisanie dokumentacji i przerzucić się na odpowiadanie na emaile, zaś po jedenastu zaczyna mi się wydawać, że w przypadku ewentualnych zwolnień w firmie niczego mi nie będzie szkoda. Co niewątpliwie jest złudzeniem wywołanym brakiem snu i stresem, bo jak wiadomo w tej chwili każdy, kto w Stanach posiada w miarę przyzwoitą robotę, trzyma się jej rękami i nogami, aby nie zasilić rzeszy bezrobotnych, których niestety nie ubywa (dotyczy zwłaszcza szczęśliwych posiadaczy pożyczek hipotecznych na sumy od 300 tys. dolarów wzwyż oraz tych z potomstwem w college’u).
Parę minut po siódmej wieczorem zamykam budę i wychodzę. Ostatnio zaczęłam wracać z Manhattanu autobusem ekspresowym, bo kompletnie nie mam siły przez kolejne 40 minut wisieć na poręczy w zatłoczonym metrze na Queens. W domu jestem koło ósmej i o ile nikt nie dotarł tam przede mną, pędzę z psiarnią na spacer. Dosłownie. Zamiast spacerować – pędzimy prosto przed siebie, byle do następnego słupka albo drzewa. Potem kolacja dla piesów i kota, a sama połykam jakieś resztki z weekendu albo mrożonki.
Najgorszy w tym wszystkim jest stres, bo nigdy nie wiem, czy się ze wszystkim wyrobię na czas. Czasem myślę sobie, że akurat tym powinnam się najmniej przejmować, bo jeśli pracodawca z sześciu osób zwalnia cztery, powinien liczyć się z konsekwencjami. Ale oczywiście tak jest tylko w teorii, bo jeśli z czymś nie zdążę w terminie, to ja muszę się z tego tłumaczyć, a nie szef.
W weekendy powoli dochodzę do siebie i zanim doprowadzę chałupę do względnego porządku, zrobię pranie i zakupy, jest już niedziela wieczór. Już prawie zapomniałam, jak wygląda Atlantyk, a to zaledwie dwadzieścia parę minut ode mnie.
A niech to! Ale jakaś szansa na wypoczynek jest? Skończy się ta gonitwa niebawem czy już się może skończyła? Bo takie żyłowanie organizmu to nie jest zbyt zdrowe, oj nie…
Pozdrawiam serdecznie i życzę relaksu.
Urlop przezornie wzięłam w czerwcu, ale po powrocie zaczął się ten młyn, niestety. Szansa oczywiście jest, bo zostało mi jeszcze trochę wolnych dni do wykorzystania. Pozdrowienia!
ja za to przesiedziałam lato z nogą w gipsie w domu i mam wrażenie jakby lata nie było. jesień też mi upływa w domu głownie i na szukaniu pracy- co daje efekt zerowy.
z nadmiarem pracy zle, z brakiem zle… eh, trzeba sie bylo urodzic Paris Hilton, miec miliony na koncie i wszystkich w 4-literach…
pozdrówka!
Evek, z tą pracą to święta prawda, ale niestety są to dwie strony tego samego medalu. Firmy nie przyjmują do pracy, bo wolą „orać” pracownikami, którzy zostali, bo ci i tak nigdzie nie pójdą. W moim dziale spokojnie moża byłoby przyjąć kilka osób, ale nikt tego nie robi, tylko oczekuje się od nas siedzenia do nocy. Paranoja jakaś.
Współczuję tego gipsu, mam nadzieję, że już jest OK?
Ciesze sie, ze sie odezwalas, bo zaczynalem sie martwic czy aby nie zamkniesz bloga i czy wszystko, odpukac, w porzadku.
Kanadyjczycy czasem sobie robia zarty z Amerykanow, ze ci ostatni ciagle tylko pracuja i pracuja. Jak widac chyba sie ten stereotyp przeklada na rzeczywistosc. Mam nadzieje, ze w koncu kryzys sie u was skonczy i caly ten mlyn dojdzie do jakiejs rownowagi.
Pozdrawiam i trzymam kciuki!
mam nadziej ze to u was przejsciowe – bo takiego tempa na dluzsza mete nie wytrzyma nikt i swiadczy to zle o planowaniu szefostwa – a jesl Ty jestes jedna co tak zasuwa to takze zle w ogloe o szefach.
Ale – czasem tak jest ze trzeba miesiac -dwa w pracy pomieszkac – dluzej to chyba malo kto zniesie chyba ze to lubi.
trzymaj sie i pamietaj ze pracujesz aby zyc a nie na odwrot…:)
Polecam ksizzke: Death March, Edward Yourdon.
Obowiazkowa lektura.
Na Amazonie mozna kupic uzywane poczwszy od 1 centa za egzemplarz.
Podtytul do pierwszego wydania: „The Complete Software Developer’s Guide to Surviving „Mission Impossible” Projects”
Moja wlasna empiria pokazuje ze takie „fale” trwaja od 3 do 6 miesiecy. Management nie jest dumb i wie ze dluzej sie nie da.
resvaria: „Kanadyjczycy czasem sobie robia zarty z Amerykanow, ze ci ostatni ciagle tylko pracuja i pracuja”
Owszem, moja firma kupila firme w Kanadzie. Rzeczywiscie, pracowali jak w Polsce za Gierka. Trzeba bylo wiekszosc wyrzucic, sporo odeszlo. Zostali ci co chca pracowac.
A.L. – jak będę miała czas na czytanie czegokolwiek poza różnymi user’s guides autorstwa Adobe i innych, to chętnie sięgnę.
Natomiast muszę powiedzieć, że teoria kilkumiesięcznych „fal” coś ma z prawdy, bo w tym tygodniu „aż” dwa razy udało mi się wyjść z biura punkt piąta. Takie cuda dawno się już nie zdarzały…
„Death march”? Niezachecajacy tytul. Czuc stadem (doslownie) a jak stwierdzil Goehring przed stryczkiem w Norymberdze „stado latwo zgonic, a jak wymysli sie mu wspolnego wroga to zrobi wszystko ze skoczenime w przepasc wlacznie”. Ja jestem ikonoklasta, jak moje otoczenie. Ikonoklasta (am. iconoclast) to wedlug Prof. Gregory Burns (publikowany przez Harvard Business Press) zacheca do myslenia z platformy mozliwosci. W takim srodowisku nie ma miejsca na naklejki „praca latwiejsza, praca trudniejsza … etc”, bo to strata czasu i powod przegrzania mozgu przez gonitwe mysli. Praca wykonywana jest priorytetowo i efektywnie pracujac madrze (am. smart) przez zwolnienie gonitwy/paplaniny mysli aby schlodzony umysl wchodzac w stan nadcieklosci tworzyl bez barier. Jestesmy czym myslimy i jak metabolizujemy swoje otoczenie. Swiadomosc „marszu smierci” przyniesie rzeczywistosc marszu smierci. Swiadomosc nieograniczonych mozliwosci przyniesie rzeczywistosc nieograniczonych mozliwosci. Pozdrawiam 🙂