Myślę, że nic bardziej nie łączy ludzi, niż wspólne nieszczęście. Jedna wspólnie przeżyta tragedia, która wstrząśnie człowiekiem do samych korzeni jestestwa, bardziej zbliża nas do innych, niż cała masa mdławo-banalnych dni. Być może jest to moja przewrotna interpretacja Tołstojowskiego „wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”, ale myślę o tym, ilekroć wracam pamięcią do wydarzeń sprzed dziesięciu lat.
Ludzie, z którymi o tym rozmawiam i którzy byli w Nowym Jorku 11 września 2001 r. mówią to samo: po dziesięciu latach są w stanie odtworzyć prawie co do minuty przebieg tamtego dnia, nawet jeśli normalnie mają trudności z przypomnieniem sobie, co wczoraj zjedli na obiad. Pamiętają dokładnie, jaka była pogoda, jaki dzień tygodnia, co jedli na śniadanie, w jaki sposób dowiedzieli się o atakach i jak wydostali się z Manhattanu.