Poprzedni wpis na tym blogu opublikowałam prawie rok temu. Sześciomiesięczna przerwa powszechnie oznacza koniec wirtualnego żywota, bo z reguły po tak długiej nieobecności wszystko trzeba zaczynać od nowa – blog, notatki na Twitterze, zdjęcia na Flickr… Przez pół roku wszystko zdąży zastygnąć w czasie i zdezaktualizować się, a ludzie zapomną, że takie miejsce w sieci w ogóle istniało. A jeśli wzięło się roczny urlop od pisania, to w ogóle szkoda gadać. Wiem o tym, ale nic nie poradzę na to, że jesienią po prostu odechciało mi się pisać. Całkowicie i nieodwracalnie. Aż do dzisiaj.
Zaczęło się od tego, że pod koniec ubiegłego roku wielkim luksusem były dla mnie dni, kiedy mogłam wyjść z pracy przed siódmą wieczorem. Po 10 godzinach spędzonych przed komputerem żadna siła na świecie nie byłaby mnie w stanie skłonić do tego, żeby po powrocie do domu ponownie siadać przed klawiaturą i pisać. A tak właśnie wyglądały trzy ostatnie miesiące ubiegłego roku – praca, praca i praca. Nazwijmy to pracoholizmem nie z wyboru.
Po Nowym Roku trochę się uspokoiło, ale w miarę upływu czasu coraz trudniej było mi wrócić do prowadzenia bloga. Każdy blog to przede wszystkim dialog (nawet jeśli z pozoru wygląda na monolog), a kontynuacja wcześniej rozpoczętych tematów staje się coraz trudniejsza im więcej czasu minęło od poprzedniego wpisu.
Ta przerwa w pisaniu w pewnym sensie skłoniła mnie do zastanowienia się, co dzieje się z wirtualnym dobytkiem ludzi, którzy przenieśli się na tamten świat. Profile na Facebooku, zdjęcia na Flickr, blogi, Twitter, komentarze na forach, konta e-mail. Był ktoś, potem go nie ma, a Internet nie ma o tym zielonego pojęcia. Do skrzynki emailowej płynie spam i reklamy, jak gdyby nigdy nic. O ile rodzinie lub znajomym na wszelki wypadek zostawiamy klucze do swoich mieszkań, to mało komu przychodzi do głowy, aby podać hasła dostępu z instrukcjami zamknięcia bloga, usunięcia zdjęć i uporządkowania wirtualnego spadku. Walają się więc te porzucone blogi po internecie i nie ma komu ich posprzątać…
W ciągu iluś tam lat swojej działalności internetowej sama też sporo tego wszystkiego wyprodukowałam. Samych wpisów na tym blogu jest ponad 500, zdjęć na Flickr – jakieś 3 tys., do tego Facebook, Twitter, Nasza Klasa, Polonia.net, jutubek sztuk kilka, kont e-mailowych – jak wyżej. Aż strach myśleć o tych wszystkich „roboczogodzinach”…
Podziwiam ludzi, którzy znajdują czas, żeby to wszystko ogarnąć, bo ja w pewnym momencie doszłam do wniosku, że nie mam innego wyjścia, jak wybrać, na co mogę poświęcać czas, a co muszę sobie darować. Parę miesięcy temu byłam na wykładzie Arianny Huffington na temat nowych mediów, w który wplecionych zostało kilka wątków osobistych. Najbardziej zapamiętałam to, co powiedziała na temat presji, aby robić wszystko i robić to najlepiej. Powiedziała, że po czterdziestce zupełnie przestała przejmować się tym, że słabo (wcale?) jeździ na nartach. Owszem, nadal wyjeżdża ze swoimi córkami w góry, ale kiedy one szusują po górskich stokach, Arianna – zamiast trenować na oślej łączce pod okiem instruktora – podziwia górskie krajobrazy przy kominku i grzanym winie. I nie jest to dla niej żadnym powodem do zgryzoty.
Ucieszyłam się, że pojawił się nowy wpis, mam ten blog w czytniku i mimo wielokrotnych czystek w międzyczasie – tego nie ruszałam, czekając, aż coś się ruszy. Witaj.
Miło Cię widzieć – fajnie, że nie usunęłaś Salonu z listy blogów.
Witaj z powrotem:)
Cieszę się, że to tylko zmęczenie materiału. Mam wrażenie, że ten nadmiar spraw na głowie jest typowy dla Północnej Ameryki i też sobie zaczynam odpuszczać. Kiedy człowiek dobija do 40 jak ja, optyka się zmienia, priorytety również.
Wiesz co, ilekroć jestem w Polsce na urlopie, też mam wrażenie, że tam wszystko jakoś inaczej wygląda niż u nas. Nie ma tego pośpiechu, załatwiania stu spraw na minutę itd. Coś w tym musi być.
w koncu. zagladam, zagladam. i przez Polonie.net w koncu zobaczylam. welcome back 🙂
Dziękuję i cieszę się, że jeszcze pamiętacie!
To wspaniale, ze Powrocilas. Brakowalo Twoich postow. Z usciskami, Mroovac.