Chyba już zapomniałam, jak to jest, kiedy człowiek idzie sobie wolnym krokiem przez Times Square z aparatem fotograficznym i pstryka zdjęcia przy co drugim billboardzie. Jednym słowem – kiedy zachowuje się jak każdy normalny turysta z Niemiec, tyle tylko, że nie zakłada skarpet do sandałów. Pracuję niedaleko od Times Square i czasami bywam tam w porze lunchu, ale w normalne dni robocze sprzedawcy wycieczek autokarowych po Nowym Jorku oraz biletów na mniej popularne musicale jakoś nigdy nie proponują mi swoich usług. Czyżby tubylców od turystów odróżniał jedynie brak aparatu fotograficznego?
A wczoraj po południu wybraliśmy się na Broadway na nowy musical Come Fly Away z muzyką Franka Sinatry i choreografią Twyli Tharp. Przyjechaliśmy wcześniej, żeby przed przedstawieniem zrobić trochę zdjęć na Times Square, mimo że było mgliście, pochmurno i dżdżyście (nie pamiętam, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się użyć słowa zaczynającego się od czterech spółgłosek). Oczywiście sprzedawcy wszelako-rozmaitych nowojorskich atrakcji na sam widok aparatu fotograficznego wyrastali jak spod ziemi, spragnieni zarobku jak kania dżdżu…
Gdybym była turystką, na pewno zdecydowałabym się na taką wycieczkę piętrusem, bo moim zdaniem jest to najlepsza rzecz, jaką turysta może zrobić w Nowym Jorku, zwłaszcza jeśli nie ma zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Autobus objeżdża wszystkie najważniejsze miejsca w mieście i zawozi także w takie, w które turysta nigdy w życiu by sam nie dojechał. Na przykład na Harlem, który w ostatnich latach bardzo wyszlachetniał, a który wielu osobom nadal nie najlepiej się kojarzy.
Po tych dygresjach powrócę do tematu tytułowego czyli musicalu Come Fly Away, który wczoraj obejrzeliśmy, z muzyką Franka Sinatry i choreografią Twyli Tharp – utalentowanej tancerki i choreografki, nagrodzonej w 2003 r. Tony Award za musical Movin’ Out (muzyka Billy’ego Joela). Broadwayowskie przedstawienie oparte na motywach muzyki popularnej to w sumie żadna nowość, weźmy choćby na przykład grane od dobrych paru lat i nadal bardzo popularne musicale Mamma Mia! z muzyką ABBY czy też Jersey Boys z muzyką trochę zapomnianej w Europie amerykańskiej grupy Four Seasons. Zapomnianej tylko i wyłącznie dlatego, że chłopcy z New Jersey byli u szczytu kariery w latach sześćdziesiątych, na krótko przed eksplozją The Beatles, którzy wykosili konkurencję.
Wcześniej widziałam i Mamma Mia! (trzy razy), i Jersey Boys (jeden raz) i w sumie miałam pewne oczekiwania związane z Come Fly Away. Takie mianowicie, że do muzyki Sinatry zostanie doszyta jakaś mniej lub bardziej ambitna fabuła, która zostanie spięta klasycznymi numerami muzycznymi z jego repertuaru – Come Fly With Me, I’ve Got You Under My Skin, My Funny Valentine, New York, New York itd.
No i pełne zaskoczenie, bo w tym musicalu fabuły nie ma właściwie żadnej, jest za to taniec, taniec, taniec. Żadnych dialogów, żadnej narracji i jeśli nie liczyć piosenek Sinatry (w większości w oryginalnym wykonaniu) oraz kilku wykrzyczanych po francusku zdań na początku drugiego aktu w zasadzie nie pada ani jedno słowo. Całość to dość luźno powiązane ze sobą i mocno erotyzujące (jak na broadwayowski musical) sceny taneczne z fantastyczną choreografią pani Tharp w wykonaniu utalentowanych i świetnie wyszkolonych tancerzy. Taniec solo, taniec grupowy, taniec w parach, elektryzujący i erotyzujący… O ten taniec w parach zapewne chodziło krytykowi The New York Times’a, który zaraz po premierze w marcu zbeształ twórców musicalu za ekshibicjonizm graniczący z pornografią (Sinatra, Focused on Sex and Sizzle).
Już po pierwszych kilku minutach zrozumiałam, że nie ma sensu czekać na żadne dialogi, recytatywy czy zarys jakiejkolwiek akcji i że trzeba po prostu dać się ponieść muzyce i choreografii. Niektóre sceny taneczne po prostu zapierały dech w piersiach, natomiast słuchając komentarzy publiczności po przedstawieniu zauważyłam, że nie wszyscy byli tak samo pod wrażeniem, jak ja. Awful, awful – to od pani, która siedziała w rzędzie przed nami.
A przecież – jak mawiał mój pewien profesor na UW – taniec albo jest seksualny, albo jest bez sensu.
A poniżej fotki z Times Square – uwadze młodych rodziców polecam zwłaszcza tę ostatnią:
Bardzo ciekawy wpis. Chętnie zobaczę ten musical, mimo, że w Nowym Jorku nigdy właściwie nie chodziłam na musicale. Do teatru- tak, ale na musicale jakoś nie. Times Square unikam zwykle jak ognia, ale kiedyś zatrzymałam się tam w hotelu i byłam zadziwiona jak cicho było na górze. Był to bodajże Double Tree na samym Times Square. Miejsce jest fascynujące, ale przejść tamtędy jest trudno o kaźdej porze dnia i nocy, takie tłumy.
Z tą dżdżownicą to jest ciekawie, ale zwykle „zgłoska” (samogłoska czy spógłoska) odnosi się do wymowy, nie do pisowni. Stąd „dżdżownica” wygląda dla cudzoziemca niezachęcająco, ale w rzeczywistości zawiera 4 litery przedstawiające spółgłoski, natomiast w wymowie zbitkiem spógłosek są tylko dwa dźwięki (dż i dż). Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Podobna sytuacja jest z nieszczęsnym Szczebrzeszynem. Tylko pierwsze dwie zgłoski są zbitkiem spółgłosek, ale te cztery litery przyprawią każdego cudzoziemca uczącego się polskiego o ból głowy, jeśli nie szyi lub czegoś jeszcze innego (ale tylko w przypadkach cudzoziemców anglojęzycznych, my Polacy na ten drugi ból nie cierpimy!).
Oczywiście rację, jeśli chodzi o dżdżownicę – fontetycznie to dwie głoski, a nie cztery, poszłam tutaj na łatwiznę 😉
Na Times Square staram się nie pchać w porach największego tłoku, choć czasem jest to dość trudne do przewidzenia.
Jakbym mieszkala w NYC, to na pewno bym kupila ten ciuszek dla Zosi.
Skarpety do sandałów to chyba nie tylko Niemcy zakładają…
Bardzo interesujacy musical i ciekawie przedstawiony wpis z nutka wlasnych intymnych odczuc. Mysle, ze pani siedzaca w przednim rzedzie mogla podzielac opinie, iz muzyki i tekstow Frank Sinatra nie powinno sie laczyc z modernistyczna ekspresja tanca. Tak jak kazdy ma prawo do wlasnej opinii, najwazniejszym jest, ze potrafilas wydobyc maksimum przyjemnosci z nowego doswiadczenia i ze mimo pewnego poziomu oczekiwan potrafilas blyskawicznie zaadaptowac sie do nowej i nieoczekiwanej sytuacji. A co do Franka Golasa i „dzdzu” czy „Brzeczyszczykiewicza” to jest zawsze zabawny temat i na czasie. Dziekuje i pozdrawiam 🙂