O mały włos całkiem bym o tym zapomniała, ale właśnie przed chwilą rzuciłam okiem na kalendarz – dzisiaj mija 17 lat od momentu mojego przyjazdu do Nowego Jorku. Załatwiona we Frankfurcie wiza turystyczna do Stanów, bilet British Airways przez Londyn, w kieszeni – dwieście dolarów zarobionych w pewnej niemieckiej manufakturze, a w Nowym Jorku – przyjaciółka Halinka i zero innych znajomych.
W samolocie oglądamy adresowany do turystów filmik reklamowy o Nowym Jorku, w którym ówczesny burmistrz David Dinkins zachwala uroki miasta, nie wspominając ani słowem o tym, że w pewnych miejscach na Brooklynie lepiej się nie pokazywać po zapadnięciu zmroku. Rok mamy 1992, równo pięćset lat po Kolumbie i rok przed Giulianim. Lądujemy na JFK i dziwimy się, że po super szerokich nowojorskich ulicach jeździ aż tyle szrotów, a w powietrzu fruwa aż tyle śmieci.
Potem przychodzi kolej na całą listę różnych zajęć zarobkowych, niekoniecznie z listy tych wymarzonych, ale za to pozwalających na opłacenie rachunków oraz szkoły.
Opiekunka osiemdziesięciokilkuletniej babci na Upper East Side – pierwszy i jak do tej pory jedyny raz, kiedy zdarzyło mi się uratować komuś życie. Przez przytomność umysłu oraz Heimlich maneuver. Clara umiera śmiercią naturalną w domu opieki kilka lat później, ale dopiero po tym, jak Alzheimer całkowicie odbierze jej umiejętność porozumiewania się w języku angielskim, którym posługiwała się przez ponad 70 lat, pozostawiając jedynie język dzieciństwa – jidysz. Jednak zanim to nastąpi, przez kilka miesięcy cierpliwie uczy mnie angielskich słówek i niuansów wymowy amerykańskiej. Świeć Panie nad jej duszą, bo dobra była kobieta. Mensch.
Sprzątaczka u pewnej rzeźbiarki na Soho i gosposia u małżeństwa profesorów NYU. Uczą mnie tam gotować, robić sałatki z rukoli oraz przyrządzać kuskus i kurczaka z kaparami w sosie piccata. Tam również po raz pierwszy mam okazję zobaczyć pokój dziecinny tak zawalony zabawkami oraz wyrzuconymi z szafy ubraniami, że nie ma gdzie postawić stopy. Z czasem uczę się odgarniać z podłogi walające się tam przedmioty tak, aby korytarzem przez środek pokoju można było dojść do łóżka i potraktować je jako punkt wyjściowy do większego sprzątania.
Najpierw ścielimy łóżko. Następnie zbieramy z podłogi wszystkie graty i wrzucamy je na łóżko. Potem odkurzamy dywan. A na koniec wszystkie rupieci z łóżka przekładamy na swoje miejsca w szafie, w szufladach biurka i na półkach. Zrozumienie, że cudze dzieci należy akceptować takimi, jakimi są, nie narzucając im własnego drobnomieszczańskiego rozumienia estetyki, bardzo ułatwia mi pracę w kolejnych amerykańskich domach.
Niania na weekendy u pary świetnie sytuowanych adwokatów z ogromnym domem letniskowym w East Hamptons. Państwo nie wymagają ode mnie gotowania, więc niezbyt wiele mogę się tam nauczyć, jeśli nie liczyć uświadomienia sobie faktu, że hojność pracodawcy często bywa odwrotnie proporcjonalna do jego zamożności.
Potem przez dwa lata – pewna agencja na Greenpoincie, gdzie przyjmuję paczki i odprawiam kontenery, a przez kilka następnych – biuro na Wall Street, gdzie pracuję jako sekretarka. Wieczorami jest szkoła kilka razy w tygodniu, która – biorąc pod uwagę moje ówczesne zarobki – kosztuje prawdziwą fortunę, ale która w końcu pozwala mi całkowicie uniezależnić się od szukania pracy przez ogłoszenia w Nowym Dzienniku. I robić to, co sprawia mi satysfakcję i zapewnia dobry standard życia.
Znajomi w Polsce czasem pytają, czy nie żałuję wyjazdu, czy nie uważam, że coś ważnego mnie ominęło przez to, że wyjechałam akurat w momencie, kiedy w kraju wszystko zaczęło się zmieniać na lepsze. No cóż, nie jestem jasnowidzem i nie mam pojęcia, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym została – może lepiej, może gorzej? Równie dobrze ja mogłabym ich zapytać, czy nie żałują, że sami nie wyjechali z Polski i nie poszukali szczęścia gdzie indziej.
Nie zerwałam kontaktu z Polską, jeżdżę tam, kiedy tylko mam możliwość i mimo tych wszystkich nowojorskich wiosen, nadal czuję się tam, jak u siebie w domu. Ale tylko tutaj nigdy nie miałam wrażenia, że mam związane ręce, bo nie mam znajomości w odpowiednich miejscach albo ludzi, którzy mi coś tam ułatwią albo załatwią. Tutaj od samego początku musiałam liczyć tylko na siebie i okazało się, że tak jest OK i że to miasto takich właśnie ludzi przyciąga. Self-made.
Nowy Jork daje mi poczucie, że nawet jeśli dzisiaj wszystko jest do kitu, to jednak jest szansa, że jutro będzie lepiej.
Nic lepiej nie smakuje niż owoce własnej pracy. Tyle lat tyrania i cierpliwości żeby wyjść na swoje opłaca się i przynosi większą satysfakcję, niż żeby ktoś podał na tacy. Człowiek może sobie pogratulować, że sam do czegoś doszedł: pracą i trudem, nie znajomościami. Gratuluję!
Kolejny sierpniowy solenizant:) Gratuluje! Bardzo ciekawie sie czyta Twoja opowieść o początkach. Jesteś żywym przykładem American dream i tego, że na tym kontynencie naprawdę da się zacząć życie od nowa, tak jak się chce.
Nam stuknie w poniedziałek sześc lat od przyjazdu do Toronto i jakoś na dniach dziewięć od wyjazdu z Polski. Mieliśmy łatwiej, bo nie przechodziliśmy przez „imigrancką ścieżkę”, ale też musieliśmy zaczynać od zera.
Wszystkiego dobrego na następnych 17 lat!
Sześć lat? Kanadyjskie babies 🙂
No tak, jesteśmy nową falą imigrancką:) A ile się przez ten czas wydarzyło… Sześć przeprowadzek, studia jedne, teraz drugie, w końcu własny dom, kilka prac, pies:) Ogólnie tempo dosyć szybkie.
anetacus: z ta satysfakcja z tyrania to ja przynajmniej mam inaczej.
W Polsce bedac otyralam sie niezle, najpiew studiujac i dorabiajac jakimis szmatlawymi pracami (typu sprzataczka), a potem usilujac sama sie utrzymac w Warszawie, zyjac na granicy ubostwa.
Wyjezdzajac z Polski wcale nie mialam ogromnej satysfakcji ani dumy i czegokolwiek innego. Wrecz przeciwnie: bardzo sie cieszylam, ze zostawiam ten burdel za soba i ze juz nie bede sie musiala dluzej AZ TAK meczyc.
Przyjezdzajac do USA bardzo sie cieszylam, ze bede w tym kraju legalnie i nie musze przechodzic gehenny imigranckiej, chociaz pierwsze miesiace byly bardzo ciezkie, bo nie mowilam w zasadzie po angielsku (poza paroma zwrotami).
Mysle sobie, ze Polacy bardzo czesto sa przewrazliwieni na punkcie zarzutu „a bo ty to masz przez znajomosci” i podobnych.
Ludzie w USA, ktorych spotkalam, takiego zarzutu (Hindusi zwlaszcza!!!!) w ogole nie rozumieja. Dla nich to jeszcze jeden powod do dumy: o, jestesmy zaradni, umiemy znalezc odpowiednich przyjaciol.
Hindusi w ogole patrza na swiat inaczej. Dla nich oczywistoscia jest, ze obowiazkiem rodziny jest sobie pomagac, a ilosc znajomych mogacych cos zalatwic jest podstawa do oceny danego czlowieka: tego, jak jest on wazny.
Witam, przyjemnie się czyta o Polakach ktorzy maja tam lepiej… Polska to niestety sama szarosc…a premier udaje ze jest wszsytko dobrze…wzrost gospodarczy na poziomie 1,1% na plusie a stocznie upadaj..
ale nie o tym chcialem napisac..
Obecnie mam 18 lat i chcial bym w przyszle wakacje poleciec do stanow, zobaczyc jak tam jest….nie mam nikogo gdzie mogl bym sie zatrzymac…chce wynajac sobie maly pokoj…
potrzeboje pomocy kogos…nie mam dozej kasy aby mieszkac w hotelu, sam wyjazd, wiza, pokoj bedzie dla mnie sporym obciazeniem..ale jakos sobie poradze potrzeboje tylko kogos kto mi pomoze juz tam…
prosze o jakies info, moze ktos chcial by wynajac mi pokoj…
moj mail: maciej.gawronski@yahoo.com
pozdrawiam
A mnie za miesiac stuknie 25 lat, cwierc wieku.
To ciekawe, że mimo, że historie emigrantów są tak różne, to jednak podobne to wszytko- podobnie wszystkim było ciężko (niektórym może bardziej, a może po prostu inaczej ciężko) i wszyscy musieli ciężko pracować i w ogóle- wszystkim ludzie zadają takie same (czasem wydające sie płytkimi) pytania…”a co jest lepsze, to czy tamto” albo „czy tęsknisz?” itd.
Jakoś tak to wszystko wydaje mi sie bardziej do siebie podobne niż zróżnicowane.
Pozdrawiam.
„Jakoś tak to wszystko wydaje mi sie bardziej do siebie podobne niż zróżnicowane. ”
… no bo życie 99% nasielienja odbywa się wg następującego scenariusza: urodził się, poszedł do szkoły, harował (w kraju albo na emigracji), a następnie umarł 😉
>>Najpierw ścielimy łóżko. Następnie zbieramy z podłogi wszystkie graty i wrzucamy je na łóżko. Potem odkurzamy dywan. A na koniec wszystkie rupieci z łóżka przekładamy na swoje miejsca w szafie, w szufladach biurka i na półkach<<
Nareszcie bede wiedziala jak to sie robi !
Za nic nie wpadlabym na to ze to taka kolejnosc !
Co jest niezbitym dowodem ,ze nigdy na zadnych " domkach " nie pracowalam.
Dzisiaj gdybym miala zaczynac od poczatku – pewnie bym wlasnie zaczela od "live in " zamiast uzerac sie z oplatami za przywilej mieszkania w samodzielnym apartamencie w
taniej dzielnicy ; zamiast jezdzic samochodem ktory w kazdej chwili mogl zaprotestowac ze mu na starosc spokoju nie daja i zamiast kupowac jedzenie w dziwnych sklepach typu Aldi albo wycinanac kupony na $ .015 OFF puszki kawy Folgers w supermarkecie.
Wspomnienia z mlodosci gornej i chmurnej – tak odlegle,ze niektorym czytajacym to nawet sie nie snilo ,ze zn ajda sie po tej stronie wielkiej wody.
Albo moze nawet wcale ich jeszcze nie bylo.
Kiedyś praca live-in wydawała mi się prawdziwym dopustem Bożym i więzieniem. Ale z perspektywy czasu oceniam to tak: była to dla mnie jedyna i niepowtarzalna okazja, aby przyjrzeć się jak od kuchni wygląda życie nowojorskich milionerów (dwie rodziny, u których pracowałam, zaliczały się do elity finansowej tego miasta).
Spokojnie zebrałby się z tego materiał na plotkarską książkę.
Wg mnie to jeden z wielu plusów dla którego warto było wyjechać do NY Chyba każdy chce w życiu zobaczyć i przeżyć jak najwięcej prawda? A punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.Nowy Jork to dobry punkt.
To zaden dowod, ze na zadnych „domkach” nie pracowalas:-)
Mozna przeciez miec inna metode. Ja sie np. brzydze czegokolwiek z podlogi na mojej poscieli, psich wlosow takze , to po poscieleniu lozka odkurzylabym dywan i wszystkie zabawki dala na dywan. Mozna tez wszystkie zabawki najpierw powkladac gdzie jest ich miejsce i zabrac sie za reszte. Kazdy robi tak jak mu wygodniej;-)
Wydaje mi sie, ze na poczatku najlepiej byloby live-in, jesli oczywiscie nie ma sie swojej wlasnej rodziny i dzieci w wieku przedszkolnym lub szkolnym. Niektorzy ludzie zaczynali z rodzina. To dopiero trudny poczatek! A prace wtedy byly w wiekszosci live-in, live-out kobiety musialy zbierac dzien po dniu czasem nawet przez rok (jedna rodzina polecalam drugiej), jesli nie mialy odpowiedniego wejscia i znajomosci.
Wiele z nich nie moglo sobie pozwolic na pojscie do college, aby miec odpowiednia i lepiej platna prace glownie ze wzgledu na brak czasu. Dopiero ich dzieci mialy inaczej. A mamy mogly doksztalcic sie kiedy dzieci dorosly, jesli mialy na to czas, sile i duzo samozaparcia.
Arle, ale ja serio mowie,ze zaluje ,ze nie zaczelam od live-in help !
Te pieniadze ktorych nie trzeba wydac na mieszkanie,jedzenie itd moga uskladac sie na calkiem solidna kwote z ktora mozna zrobic cos madrego.
Ludzie czesto zaczynaja tu wszystko od zera – czasem z biedy, a czasem dlatego, ze po prostu chca zmienic swoje zycie o 180 stopni. W Ameryce jest to mozliwe w odroznieniu od Polski, gdzie sie cale zycie tkwi w tych samych ukladach.
obserwator: w Polsce tez jest to mozliwe, ale z niewiadomych powodow o ile Polacy na emigracji potrafia sie gniezdzic w pokoiku wielkosci szafy i zasuwac na budowie albo brac prace nianki/sprzataczki typu live-in, o tyle w Polsce jakos ochota na podobne zajecia im przechodzi.
@futrzak: z Twojego komentarza mozna by wywnioskowac, ze pewne zajecia naleza do kategorii wstydliwych (nianka-sprzataczka-robotnik budowlany).
Ja natomiast wole sie powstrzymac od takiego osadzania – wielu ludzi decydujac sie na emigracje z zalozenia przystaje na kompromisy i bierze kazda prace, jaka pozwoli utrzymac sie na powierzchni, do momentu az los sie usmiechnie/nostryfikuje sie dyplom etc.
Zwroc uwage, ze w czasach Great Recession dotyczy to nie tylko emigrantow, ale takze rodowitych Amerykanow, ktorych kryzys zmusil do zrewidowania pewnych oczekiwan i przyjmowania pracy ponizej mozliwosci intelektualnych.
Nothing to be ashamed of.
Wiem Ewa, ja tez na serio to przyjmuje.
Tak Futrzak, w Polsce to bylby wstyd, bo co ludzie powiedza, a w mniejszych miejscowosciach znajomi wytykaliby zapewne palcami i pokazywali kuku na glowie;-)
No bo jak to zwykle, zastaw sie a postwaw sie, bez wzgledu na nastepstwa. A tu ci taka „surpriza”, gniezdzi sie katem i haruje, to pewnie mu odbilo.
I za wielka woda w dalszym ciagu wiecj mozliwosci i takich samych lub podobnych wzorcow do nasladowania, gdzie nikogo nie obchodzi co robi sasiad i tak jak religia i to jest prywana sprawa kazdego czlowieka. Inna mentalnosc.
obserwator: sa wstydliwe dla wiekszosci Polakow, owszem.
Dla mnie nie.
Studiujac dorabialam jako sprzataczka w knajpie, barmanka, sprzedawalam kosmetyki oriflame, rozrzucalam ulotki, stalam na budzie na bazarze… chrystepanie a czego to ja nie robilam.
arle: za wielka woda wiecej mozliwosci, bo kraj przeciez znacznie wiekszy, wiecej ludzi i tak, mentalnosc inna tez.
Ja również zaczęłam jako live-in niania i bardzo sobie chwalę. W zamian za czesne w szkole, małe stypendium i dach nad głową i jedzenie pilnowałam dzieci u tej samej rodziny przez 5.5 roku. Przez ten okres nauczyłam się jak żyć w tym kraju i kiedy po skończeniu studiów dostałam dobrą pracę, mogłam ruszyć z buta i urządzić się bardzo szybko. Ta sytuacja była bardzo korzystna dla wszystkich: ja zdobyłam edukację, a rodzina miała stałą zaufaną opiekę nad dziećmi.
A ja mieszkam 4 lata w irlandi i czego mi do zycia brakuje,slonca , prawdziwej pogody i 4 pory roku bo tu ciongle pada i tak sobie mysle ze za 10 lat to tu zaaardzewieje ,teraz wiem dlaczego oni uciekali do Ameryki
Salonie, nawet nie wiesz, jak bardzo Twoje i moje poczatki tutaj sa podobne. Scenariusz niemalze identyczny: NYC, lato (tyle ze 1999) $200 w kieszeni (magiczna suma?), jedna kolezanka z Polski na miejscu. Tyle, ze ja pracowalam nie jako live-in, ale jako kelnerka. Potem tez studia, zaplacone z wlasnej kieszeni, placa wieczorami w restauracji. Tylko koniec troche inny, bo w pewnym momencie NYC zamiast dawac mi energie, zaczal ja wysysac…. Po 6 latach skonczyla sie moja przygoda z tym szalonym miastem. Gratulacje 17tki, to wielki kawal zycia.
Zapewne $200 w latach 90-tych było sumą optymalną dla początkującego emigranta 😉 The more things change, the more they stay the same
wow! 17 to robi wrażenie! gratuluje! :O)
17 to robi wrażenie!.”
——
Powiedzialabym,ze z tym wrazeniem to rzecz wzgledna.
Mnie stuknela 30-tka.
Ponad rok temu.
Strasznie sie tu zasiedzialam,
A mialo byc na rok, Gora dwa !!
ewa
ale sobie tak siedzisz na swoje własne życzenie?
„Dzisiaj gdybym miala zaczynac od poczatku – pewnie bym wlasnie zaczela od „live in ” zamiast uzerac sie z oplatami za przywilej mieszkania w samodzielnym apartamencie w
taniej dzielnicy ; zamiast jezdzic samochodem ktory w kazdej chwili mogl zaprotestowac ze mu na starosc spokoju nie daja i zamiast kupowac jedzenie w dziwnych sklepach typu Aldi albo wycinanac kupony na $ .015 OFF puszki kawy Folgers w ‚supermarkecie.” (ewa)
fajnie jest po 30 latach życia w Ameryce ?
Skoroopka,
Mieszkam tu bo gdzies mieszkac trzeba.
Zreszta po +/- 10 latach czlowiek zaczyna uwazac ,ze to jest wlasnie jego kraj.
Kuponow juz dawno nie wycinalam ..ale kto wie, przy dzisiejszej koniunkturze moze znowu zaczne ?
A bym zapomniał. Gratuluje! Świetnie ułożyłaś sobie życie, jesteś wzorem godnym naśladowania.Twoja historia bardzo mi imponuje,jesteś bardzo silną i mądrą Kobietą.
Bóg zapłać za dobre słowo 😉 Zasada, że „co Cię nie zabije, to Cię wzmocni” często sprawdza się w życiu.
Do wszystkich czytajacych, ta „przyjaciolka Halinka” z poczatku tekstu, to ja. Poczatki byly ciezkie ale ciekawe, ja opuscilam wesoly NY, na korzysc przedmiesc innego bardzo polonijnego miasta w USA. Autorke tekstu odwiedzam czasami w wielkim miescie, mimo tych 17-stu wiosen nic sie nie zmienia! Pozdrawiam.
Koleżanka Halinka? Wszelki duch Pana Boga chwali… I proszę mi nie zmyślać, że mnie koleżanka odwiedza, bo ostatni raz było kiedy? W 2004 o ile pamięć mnie nie myli 😉
Nawet jak i myli to wybaczam, no w koncu masz te 17cie wiosen. Nie zmyslam, NY odwiedzam i sie zawsze u Ciebie zatrzymujemy z wielka przyjemnoscia.
Ciekawy temat, dobrze napisany i american dream Ci się spełnił, ciekawe jakie to uczucie??? Gratuluje!
Szkoda że masz tak mało zdjęć.
Grazia,
Zdjęcia wrzucam na Flickr (tutaj) – nic specjalnie ambitnego, taka sobie mieszanka polsko-amerykańska.
Natomiast jeśli chodzi o American dream, to oczywiście jest to sprawa względna. Nigdy nie interesowała mnie kariera korporacyjna, większą satysfakcję daje mi wymyślanie czegoś od zera. A moja obecna praca daje mi taką możliwość.
Wszystkiego najlepszego z okazji kolejnej rocznicy slubu.