W piątek wieczorem byłam na nowojorskiej premierze „Wygranego” w Cantor Film Center. W Stanach film Saniewskiego wcześniej pokazywano już w Chicago i okolicach, a teraz dotarł także do metropolii nowojorskiej, gdzie od piątku wyświetlany jest w kinach na Forest Hills, Brooklynie oraz w New Jersey. Nie będę udawać eksperta od polskiej kinematografii współczesnej, bo mieszkając w Nowym Joku polskie fimy oglądam od przypadku do przypadku, więc mój komentarz jest pisany po prostu z perspektywy widza, który w kinie szuka abo rozrywki, albo refleksji, albo kombinacji jednego i drugiego.
„Wygranego” chciałam zobaczyć przede wszystkim ze względu na świetną obsadę – stara gwardia gwiazd polskiego kina, takich jak Janusz Gajos, Grażyna Barszczewska czy Wojciech Pszoniak oraz młode pokolenie – Małgorzata Żmuda-Trzebiatowska i znany amerykańskiej publiczności z sympatycznego romansidła „Pod słońcem Toskanii” amerykański aktor polskiego pochodzenia Paweł Szajda. Nie zaszkodził też fakt, że po piątkowej premierze miało się odbyć spotkanie z odtwórcą głównej roli w filmie Pawłem Szajdą, moderowane nie przez byle kogo, bo przez samą Agnieszkę Wójtowicz-Vosloo.
Nie miałam uprzedzeń w żadną stronę, bo wcześniej nie czytałam żadnych recenzji tego filmu, jeśli nie liczyć bardzo zachęcającego „pijaru” opracowanego przez organizatorów amerykańskiej premiery:
Wspaniałe tanga, znakomite wykonania utworów Chopina, piękne zdjęcia ścigających się koni oraz mlodzieńcza miłość czarujących bohaterów – to wszystko można zobaczyć w najnowszym filmie Wiesława Saniewskiego. (…) Grają w nim wybitni polscy aktorzy zarówno z Polski, jak i mieszkający w Stanach Zjednoczonych – Janusz Gajos, Marta Żmuda Trzebiatowska, Pawel Szajda, Wojciech Pszoniak oraz nowojorska aktorka Anna Podolak.
Wszystko się zgadza: konie – są, Chopin – jest, piękne krajobrazy i zdjęcia – jak najbardziej, dobre aktorstwo – też, przede wszystkim dlatego, że Gajos im starszy, tym lepszy, a razem z Szajdą stworzyli świetny duet, w którym mistrz i uczeń (Franek i Oliver) nawzajem się uzupełniają, bo mimo róznicy wieku obydwaj są facetami po przejściach i obydwaj próbują znaleźć sposób, aby wyjść na prostą.
Dlaczego więc odniosłam wrażenie, że dwugodzinna projekcja „Wygranego” ciągnie się jak flaki z olejem i że gdyby nawet zdarzyło mi się przysnąć na parę minut albo dłużej, to i tak zbyt wiele bym nie straciła? Ano dlatego, że w sumie interesującą historię utalentowanego amerykańskiego pianisty o polskich korzeniach, który po różnych życiowych klęskach próbuje na nowo poskładać swoje życie, opowiedziano w nudny i chaotyczny sposób.
Moim zdaniem wina leży nie w zdjęciach czy też aktorstwie, ale w słabym scenariuszu, w którym pełno jest dłużyzn i ambitnych, ale prowadzących do nikąd wątków, takich jak oferta złożona Oliverowi przez jego byłego profesora – skorumpowanego jurora konkursów muzycznych (w tej roli Wojciech Pszoniak) czy też ledwie naszkicowany (jeśli nie liczyć jednej sceny erotycznej) wątek Kornelii. Cały ten smorgasbord ambitnych tematów – muzyka klasyczna, konkursy muzyczne, wyścigi konne, walka o niezależność artystyczną, emigracja, zdrada, miłość itp. zaserwowany przez twórców filmu na tle scenerii Chicago, Wrocławia i Baden-Baden – mimo niewątpliwie ambitnych założeń przeciętnego widza może przyprawić o ból żołądka albo zawrót głowy.
A mój największy zarzut pod adresem „Wygranego” jest taki, że zrobiono kolejny hermetyczny polski film, którego różne motywy i niuanse będą zrozumiałe jedynie dla widzów nad Wisłą oraz dla Amerykanów polskiego pochodzenia. Mamusia, która 20-letniemu synowi przy pomocy wynajętego mechanika rozbiera motor na części, żeby nie zniszczył sobie palców pianisty, a przy pierwszej okazji sprzedaje swój amerykański dom, po to, żeby ze Stanów wrócić do Polski, bo marzyła o tym od lat? Nam tego tłumaczyć nie trzeba, ale co z tego wyniesie przeciętny widz amerykański czy europejski? Choć tutaj może jednak nie wszystko stracone, bo niektórzy moi amerykańscy znajomi twierdzą, że jak się miało Jewish mother, to dobrze się rozumie, jak to jest być pod kontrolą mamusi… You won’t understand, you never had a Jewish mother….
Po obejrzeniu „Wygranego” mogę mieć tylko nadzeję, że jakieś hollywoodzkie studio filmowe odkupi prawa do ponownego sfilmowania tej opowieści, i to ponownie z bezbłędnym Gajosem w roli Franka.
Poniżej fragment rozmowy z Pawłem Szajdą po piątkowej projekcji filmu:
czyli „miałam nosa”, ze sobie ten pokaz w Chicago darowałam 😉
W zasadzie tak, chociaż Gajos był świetny moim zdaniem.