Widziałam go kilka razy w okolicach Sixth Ave. zaraz przy Radio City Music Hall, chociaż podobno swoje stałe miejsce miał przy Union Square Greenmarket. Trudno było nie zwrócić na niego uwagi, i to nie tylko ze względu na to, że gdziekolwiek się pojawił, zaraz wokół zbierał się tłum ciekawskich, zarówno miejscowych, jak i turystów. Niektórzy zatrzymywali się, żeby coś u niego kupić, inni – żeby po prostu nacieszyć oko i ucho tą specyficzną formą teatru ulicznego.
Obserwując go przy pracy miało się wrażenie, że to, czym się zajmuje, to całkowite nieporozumienie. Bo niby dlaczego ten nienagannie ubrany starszy pan z elegancko przystrzyżoną siwą bródką miałby się zajmować czymś tak prozaicznym, jak handel obwoźny – sprzedawać na ulicy rupieci, których miejsce tak naprawdę jest w sklepach 99 cents? W swoim porządnym garniturze, koszuli i krawacie bardziej wyglądał na emerytowanego profesora uniwersytetu niż na ulicznego handlarza. No i do tego ten brytyjski akcent, który nad East River pewnie brzmi bardziej szlachetnie niż nad Tamizą.
Zawsze miał przy sobie całe mnóstwo tych obieraczy do jarzyn, które sprzedawał po 5 dolarów za sztukę, a do tego parę toreb marchwi i ziemniaków. Szast-prast, już marchewka obrana, a na rozłożonych wokół gazetach i stolikach walają się jedynie zrurkowane obierki. Potem druga, trzecia, kolejna. Potem ziemniaki – jeden za drugim. W czasie tej operacji przez cały czas mówił, i to z takim przekonaniem, jakby prowadził wykład na temat średniowiecznej poezji angielskiej. A po zakończeniu prezentacji zamiatał z chodnika obierki i wyrzucał je do kosza na śmieci.
Podobno był wdowcem i mieszkał w mieszkaniu na Upper East Side, które dostał w spadku po swojej czwartej żonie, natomiast obieracze do jarzyn zaczął sprzedawać na nowojorskich ulicach jeszcze w trakcie trwania swojego małżeństwa. Czwartego, trzeciego, drugiego, pierwszego… Podobno sprzedawały się lepiej niż książki dla dzieci, któymi handlował na samym początku. Nic dziwnego. I’ve been selling these slicers for 15 years people and trust me, you are my favorite customers…
Przymierzałam się, żeby to cudo kupić, ale nie zdążyłam. Joe Ades zmarł w niedzielę w wieku 75 lat, a dzisiaj o tym fakcie poinformował The New York Times (His Stage, the Street; His Rapier, a Peeler). Miasto nam bez niego zubożało.
Zdjęcia: David Reeves, The Gentleman Peeler
kawałek historii NY…
ubieglas mnie, bo tez chcialam napisac o Joe – jakos wyjatkowo przykro mi sie zrobilo, kiedy dowiedzialam sie, ze nie zyje. troche jakby mnie osobiscie ktos umarll, ktos bliski, mimo ze nigdy nei zamienilam z nima ni slowa. to jeden z tych prawdziwych artystow zycia, ludzi, ktorzy umieli robic rzeczy drobne i pozornie niewazne z klasa i romachem, ktory dodaje zyciu smaku. bedzie mi go bardzo brakowalo, bo to prawdziwie nowojorska instytucja byla – ten niesamowity czlowiek o glosie jak tuba, zawsze w garniturze, zawsze elegancki, nawet nad ta sterta marchewkowo-kartoflanych obierzyn.
swoja droga, mial dobre, pelne zycie. czytalas jego profil w vanity fair? http://www.vanityfair.com/culture/features/2006/05/grafter200605
Nie czytalam tego profilu w Vanity Fair wczesniej, ale zrobilam to teraz. Fascynujaca historia.
prawda ze cieakwa? facet umial zyc.
masz tu jeszcze jeden kamyczek do ogrodka: http://www.new.facebook.com/event.php?eid=47577017849
ja nie wiem,czy bede na manhattanie w sobote, ale jesli bede, to na pewno sie wybiore.
Z pewnoscia wrocil do Punktu Wyjsciowego z obieraczem w reku, czyli bedac na „strazy”. Dobry czlowiek, ktory wierzyl, ze cokolwiek warte wykonywania jest warte aby to dobrze czynic. Pokoj jego duszy. Pozdrawiam.
Tak zastanawiam się nad tą historią i myślę sobie, że zbyt często ocenia się ludzi przez pryzmat zajęcia, jakim zarabiają na chleb. Kiedy widzimy kogoś, kto handluje na ulicy, podświadomie spodziewamy się kogoś bez wykształcenia i bez klasy, byle jak ubranego itd. A przecież gdzie jak gdzie, ale w Nowym Jorku aż roi się od ludzi wykształconych i ambitnych, którzy rachunki opłacają dzięki trochę mniej ambitnym zajęciom, przynajmniej w potocznym rozumieniu pojęcia „ambitne zajęcie”.
@bigapple – ten drugi link obejrzałabym chętnie, gdybym była na Facebooku. Wszystko wskazuje na to, że jestem ostatnią osobą w tym mieście bez konta na Facebooku 😉
hehe, agnieszko, mysle,z e jestes w doborowym towarzystwie niezafesjbukowanych… 🙂 a tu masz link dla „cywilow’, w takim razie: http://tinyurl.com/b9fyjd
już niedługo znajdę się w Australii więc może napiszę coś więcej o emigracji do tego kraju a na razie zapraszam na moja stronę
http://naszesydney.blogspot.com/
leon:
Kiedys stalem w ogonku w Konsulacie Australii. Pzrede mna facio skaldajacy papiery imigracyjne. Urzednik zapytal groznie: „Criminal record?” Facio zmieszal sie” Och, nie wiedzialem ze ciagle jest wymagany…”
Widze ze kryzys nie oszczedzil tej stronki zero nowych artykolow!
Fakt, mam ostatnio bardzo dużo pracy, co nie pozostawia mi zbyt wiele czasu na blogowanie. Jednak lepsze to niż bycie bez pracy.