Nad sprawa eutanazji zastanawiam sie od paru dobrych lat, a dokladniej od momentu, kiedy uswiadomilam sobie, ze sprawa dotyczy takze mnie, niezaleznie od gorliwosci, z jaka chcialabym schowac glowe w piasek. Pierwszy moment zastanowienia nastapil, kiedy piec lat temu (czas leci, nie da sie ukryc) znalazlam sie na oddziale onkologicznym pewnego nowojorskiego szpitala i w drugim dniu mojego szpitalnego „urlopu” zapytano mnie, czy mam przy sobie kopie swojego Health Care Proxy.
Nie tylko nie mialam, ale wrecz nie wiedzialam, do czego ten dokument mialby byc mi potrzebny. Nic zreszta dziwnego, bo byl to jeszcze czas, kiedy wydawalo mi sie, ze nieszczescia moze i chodza po ludziach, ale wylacznie po tych „innych” ludziach. Nie po mnie. Ja bylam mloda i niezniszczalna i mialy mnie nie dotyczyc prawa biologii, genetyki ani ludzkiej smiertelnosci. Tym bardziej, ze zaledwie rok wczesniej kupilismy nasz wymarzony amerykanski dom i dopiero zaczynalismy go remontowac i urzadzac, sciagajac do niego obrazy, dywany i meble. A przeciez kazde dziecko wie, ze jak ktos sobie kupil pierwszy dom, to ma prawo sobie w nim dlugo i szczesliwie mieszkac…
Mimo ze wcale nie nalegalam, pielegniarka przyniosla mi kilka formularzy do wgladu. Mialam je przejrzec i wypelnic jeszcze przed operacja, ale nie dalam rady, bardziej psychicznie niz fizycznie, i zabralam je ze soba do domu. Dokumenty wypelnilam i podpisalam kilka tygodni po wyjsciu ze szpitala. M. zostal upowazniony do podejmowania decyzji w moim imieniu, a nasi przyjaciele M. i B. podpisali ten cyrograf jako swiadkowie. Mam nadzieje, ze wiedzieli co robia, bo dzisiaj ogladajac ten dokument ponownie, po raz pierwszy zauwazylam, ze B. podal pierwsza litere imienia tez jako M…
Od tego czasu dokument ten spoczywa w szufladzie (tej, do ktorej nikt nigdy nie zaglada), a jego kluczowy paragraf brzmi nastepujaco:
If I am in a coma or unconscious, with no hope of recovery, then I do not want to receive artificial nutrition and hydration (no feeding tube).
Mam nadzieje, ze w razie czego to sprawe zalatwia. Nie chce sztucznego podtrzymywania przy zyciu i przedluzania agonii przy pomocy kabli oraz roznych tego typu urzadzen, ale z drugiej strony wiem, ze roznica miedzy walka a beznadzieja jest bardzo plynna. Co by bylo, gdyby ktos zbyt wczesnie uznal, ze nie warto? Czy odmowa sztucznego podtrzymywania przy zyciu i tzw. wyciagniecie wtyczki (albo wrecz niepodlaczenie tej wtyczki) – to juz eutanazja, czy tez to okreslenie mozna zastosowac dopiero w przypadku aktywnego dzialania w celu zakonczenia zycia chorego przez podanie srodkow farmakologicznych? Co robic w przypadku osob chorych, ktore nigdy nie mialy okazji wyrazic swoich zyczen w sposob jednoznaczny i nie budzacy watpliwosci? Czy w takich przypadkach prawo do podjecia decyzji w ich imieniu powinno przyslugiwac najblizszej rodzinie albo lekarzowi? Oraz – co najwazniejsze – czy sam chory bedzie w stanie rozpoznac moment, kiedy jest juz za pozno na nadzieje?
Mam wrazenie, ze spora czesc dyskusji na temat eutanazji (ostatnio przy okazji zalegalizowania eutanazji przez Luksemburg) prowadzona jest z pozycji dyskusji na temat czegos, co nas – czyli osob dyskutujacych – niby nie dotyczy. Dobrze, ze mowi sie o prawie do godnego umierania, ale moze za malo o tym, ze zawsze bedzie tutaj wiecen pytan niz sensownych odpowiedzi.
Do nastepnego razu!
Agnieszka
Nie wolno pozostawic takiej decyzji w rekach tzw. osob trzecich, ale trzeba dac chorym mozliwosc przerwania bezsensownego cierpienia. Cierpienie nie uszlachetnia.
Każdy powinien decydować za siebie. Nie chce żyć? Jego sprawa, niech sobie życie odbierze w sposób cywilizowany, niech zakończy żywot bez przeszkód. To jest jego życie i tylko on za siebie powinien odpowiadać.
No tak, ale kto ma decydować za tych, którzy sami nie mogą podjąć decyzji?
Cięzki temat, ale życiowy.
Od czasu slynnej sprawy Teri Schiavo, o ktora, w stanie wegetatywnym, walczyla jej rodzina z jej mezem czy ma byc wspomagana, czy dac jej umrzec, postanowilam takiej sytuacji zapobiec. Spisalam u swojego lekarza „living will,” w ktorym wyrazam zgode na odciecie „life support” przez mojego meza.
Na tym jednak sie nie skonczylo. Ktoregos dnia przyszlo mi do glowy, ze jakbym jutro miala zginac, to mojej rodzinie w Polsce na pewno by zalezalo, zebym pochowana byla… w Polsce. Moj amerykanski maz, pomimo, ze wychowany w katolickiej rodzinie, nie wychowal sie w tradycji odwiedziania cmentarzy. Wiec zgodzilismy sie na to, ze jezeli moi najblizsi mnie przezyja, moje cialo poleci do Polski. Jezeli ja przezyje ich, to wtedy nie bedzie mialo znaczenia gdzie bede pochowana. Tutaj ludzie okreslaja mnie jako „morbid” za takie myslenie, ale przeciez tego typu ustalenia ulatwia zycie moim bliskim na wypadek tragedii.
Poki co, zycie jest piekne. Pozdrawiam.
Zastanawiam się czy można mówić o eutanazji, jeżeli pacjent nie wyraził zgody na przedlużenie mu życia przy pomocy aparatury. Mam na myśli konkretny przypadek osoby chorej na stwardnienie rozsiane. Gdy paraliż ogarnął przełyk, chora odmówiła przyjmowania pokarmu i płynów przez sondę. Niebawem zmarła. Zdawała sobie sprawę, że jeśli zgodzi się na przedłużanie życia, będzie to zgoda ostateczna, bo odłączenie od rurek równałoby się eutanazji, która w jej kraju jest zabroniona. Decyzja jej została zaakceptowana. Przypadek ten graniczy również z eutanazją, chociaż lekarze z pewnością by temu zaprzeczyli.