W komedii When Harry Met Sally jest scena, w której Sally dzieli się z Harrym zamiarem studiowania w Nowym Jorku. Harry komentuje to tak – a jeśli zakończysz życie „po nowojorsku” – jak ludzie, których śmierci nikt nie zauważy i których zwłoki zostaną odnalezione po dwóch tygodniach? (Finally you die in one of those New York deaths which nobody notices for two weeks until the smell drifts into the hallway.) Może dlatego czasem mam wrażenie, że pies czy kot jest dla wielu w tym mieście odtrutką na samotność i brak rodziny. Zresztą nowojorczycy mają lekkiego bzika nie tylko na punkcie psów czy kotów, ale także innych udomowionych zwierzaków – świnek morskich, oswojonych szczurów i czego tam jeszcze.
W Polsce, zwłaszcza na wsi, pies to tylko pies – stworzenie niższego rzędu, podległe człowiekowi, o które owszem, należy dbać do pewnych granic – aby nie zdechło z głodu czy zimna, które jednak powinno znać swoje miejsce w hierarchii gospodarstwa domowego. Po polsku mówi się, że pies ma swojego „pana”, „panią”, „właściciela”. W angielszczyźnie, oprócz neutralnego owner czyli właściciel, chętnie są używane określenia w rodzaju mommy, daddy i parents, jak w pewnym ogłoszeniu prasowym, kóre niedawno czytałam – pets and their parents are invited…
Niedawno znalazłam na YouTube przedstawiony poniżej filmik na temat gadających psów, a dokładniej – na temat psów wydających dźwięki, które przy odrobinie wyobraźni można uznać za słowa lub nawet pełne zdania (po angielsku oczywiście). Takie, jak I want my mama…
Podczas ostatniego pobytu w Polsce ktoś zbeształ mnie za to, że na wizytę u weterynarza dla naszych dwóch psiaków wydałam 650 dolarów (część tej sumy to wydatki nie do uniknięcia, takie jak obowiązkowe szczepienia, natomiast reszta – to drobne psie luksusy w rodzaju drogiej szczepionki Revolution, Lean Treats oraz różne takie). Niestety, takie są tutaj ceny za uslugi tego rodzaju, a targowanie się z doktorem – także weterynarzem – póki co do moich zwyczajów nie należy .
Takie pieniądze wydaję na psy, a gdzieś tam ludzie głodują… Pytanie niby na miejscu, warto by się jednak zastanowić, dlaczego podobne pytania rzadko wywołuje informacja, że ktoś kupił auto za 40 tys. dolarów albo pojechał na 2-tygodniową wycieczkę do Indii. Wychodzi na to, że łatwiej zapłakać nad głodem w Afryce słysząc o kilkuset dolarach „zmarnowanych” na psa, niż o kilkudziesięciu tysiącach wydanych na Mercedesa.
Do następnego razu!
Agnieszka
Uprzejmie zapraszam do zapoznania sie z fragmentami napisanej przeze mnie drugiej części orwellowskiej Animal Farm.
http://wierszole2007.wordpress.com/2007/08/18/animal-farm-ii-przedmowa/
A ja dodam, że co poniektórzy ludzie w Polsce pukali się w swe szacowne czoła słysząc, że oddaliśmy naszego psiaka do kastracji a moi rodzice w Polsce tak samo „barbarzyńsko” potraktowali swoją suczkę i psiaka. „jak tak można”, „w życiu bym tyle pieniędzy nie wydał/a na psa”, „najpierw psy a potem ludzi będą kastrowac” i tak dalej. A pewien mój kolega, który od kilkunastu już lat mieszka w Kanadzie a najpierw mieszkał w Stanach oburza się nadal jak tam ludzie mogą kupy psie podnosic. Przecież to fe, on by w życiu, nawet jakby miał psa. No i proszę bardzo…
PS. Potwierdzam, że w Toronto nikt nie mówi ‚owner’ ani tym bardziej ‚master’ (choc dziala to po angielsku też) wszędzie mommy and daddy;)
dlatego tez moja Lolka bardzo sie cieszy, ze nie mieszka w Polsce 😉
Psich pasjonatów i w Polsce nie brakuje, mam tu na myśli takich, dla których pies jest pełnoprawnym członkiem rodziny, a każdy nawet najwyższy rachunek zapłacony weterynarzowi jest wydatkiem oczywistym. Uwagi w stylu „ile to dzieci można byłoby nakarmić…” słyszę niestety często, szczególnie wtedy gdy na spacerze mam przy sobie dwa psy. Cóż, nie mogę ponosić odpowiedzialności za głodujący czy nieszczęśliwy świat, ponoszę ją jednak za moje czworonogi, jako że są moim świadomym wyborem. Kocham je, a one żyją dla mnie. Tak po prostu.
Pozdrawiam i zapraszam do poczytania moich refleksji kynologicznych…