Dzisiaj dalszy ciąg notatek z urlopu w Polsce (choć niekoniecznie na temat tytułowej Łodzi), a w nim parę słów o tym, czego w Polsce nie ma, czego jest pod dostatkiem oraz jakie głupie amerykańskie zwyczaje z powodzeniem przyjęły się na nadwiślańskim gruncie.
Wybrzeże
Zdecydowanie nie ma w Polsce gwarancji na letnią pogodę. O ile w Nowym Jorku lipiec i sierpień są pod tym względem całkowicie przewidywalne i jedyna niewiadoma to liczba dni, kiedy bez włączonego klimatyzatora absolutnie nie da się przespać nocy, to pogoda nad Bałtykiem bywa w lipcu kapryśna i nieprzewidywalna.
Pół biedy, jeśli człowiek jedzie na dwa tygodnie co najmniej – wtedy zawsze jest szansa, że złapie chociaż kilka dni słońca. Gorzej z krótkimi wyjazdami, bo co tu robić w Helu na Helu jeśli od rana do wieczora leje bez opamiętania? A na Hel mamy przeznaczone tylko trzy dni? Pozostaje któryś z barów przy głównej ulicy, gdzie można sobie taką barową pogodę przesiedzieć w oczekiwaniu na lepsze czasy.
Pecunia non olet
Pytanie: gdzie w Polsce 1 euro jest warte tyle samo co 1 PLN? Odpowiedź: w toaletach publicznych we wszystkich większych miastach. Polskie babcie klozetowe wprowadziły interesujący przelicznik za swoje usługi – jeden złoty (w porywach do złoty pięćdziesiąt) = jedno euro. Jak zagraniczny turysta nie ma polskich drobnych, zawsze może zapłacić za tę usługę w euro.
Sprawa płatnych toalet w Polsce fascynuje mnie od pewnego czasu i nie wiem czy bardziej to smutne czy śmieszne. Na najmarniejszym dworcu autobusowym w Pcimiu Dolnym nadal trzeba płacić za toaletę. Co ciekawe, wiele toalet jest tak przemyślnie skonstruowanych, że babcia klozetowa (oraz częściej dziadek klozetowy) ma swoje „biuro” w środku między toaletą damską a męską, tak że nawet mysz się nie prześlizgnie nie zauważona.
Babć klozetowych i płatnych toalet jest w Polsce na pewno pod dostatkiem. A szczytem oszczędności wykazuje się pewna renomowana restauracja w Warszawie, która opłaty za korzystanie z toalety pobiera także od własnych klientów, kórzy wcześniej zjedli tam obiad za nie najmniejsze wcale pieniądze.
Amerykańska moda na przesiadywanie w shopping mall
Nowe centra handlowe rosną jak grzyby po deszczu (Złote Tarasy w Warszawie, Manufaktura w Łodzi etc.) – to dobrze. Młodzi ludzie przesiadują w nich od rana do wieczora – to już gorzej. Nigdy nie mogłam zrozumieć mentalności Amerykanów, traktujących swoje shopping mall jako miejsca spędzania wolnego czasu i wymieniających zakupy jako jedno ze swoich hobby. W wolny dzień idzie się tam z samego rana, pochodzi trochę po sklepach, kupi coś albo i nie, potem posiedzi trochę na ławce, a godziny mijają jedna za drugą. Ponieważ na miejscu są też różnego rodzaju niedrogie restauracje, można w ten sposób spędzić cały dzień.
Teraz widzę, że ta moda trafiła także do Polski. Grupy młodzieży błąkają się po tych shopping malls bez większego celu, zaś wielu młodzieńców wzorem swoich amerykańskich kolegów dumnie prezentuje spodnie z krokiem na wysokości kolan.
Do następnego razu!
Agnieszka
Modę na przesiadywanie w centrach zakupowych zauważyłem już kilka lat temu w Krakowie. Często jest to jedyne miejsce w którym dzieciaki mogą się umówić na randkę albo spotkać ze znajomymi. No bo gdzie indziej? Wszędzie trzeba słono płacić a jak sama piszesz złotówki płyną jak woda. Choć Kraków jest tańszy od Warszawy to tani zdecydowanie nie jest i wyjście do kawiarni albo kina przy tamtejszych zarobkach jest kosztowną imprezą. No ale może lepiej, że dzieciaki przesiadują w mallach niż na klatkach schodowych albo przed blokami?
Co do płatnych toalet, to pamiętam jak kilka (6?) lat temu byłem we Wrocławiu na dworcu PKP. W toalecie dziadek klozetowy miał denerwującą manierę. Mówił do każdego klienta: toaleta tylko dwa złote. Powtarzał to w kółko, przy czym toaleta była brudna, bez ręczników papierowych i bez ciepłej wody. A sześć lat temu dwa złote było więcej warte niż teraz. Inną specjalnością są osobne opłaty za ‚skorzystanie z pisuaru’ i za ‚mycie rąk’. Okazuje się, że mycie rąk po skorzystaniu z toalety jest dodatkowym luksusem. Rzecz jasna spora część panów nie płaci i nie myje…. brrrr.
Sklep „sieciowy”. W Warszawie, jakby ktos pytal. Taki multi-function, jak Pick&Save, Stop&Shop czy podobne. Dosyc duzy barak, niespecjalnie estetyczny. Dookola „trawniki” zbudowane glownie z uklepanej na cement gliny. Niesmialo przebijajaca sie tu i owdzie rozlinnosc to najsilniejsze gatunki: pokrzywa i perz. Dzielnie walczace o pierwszenstwo z papierami noszonymi wiatrem.
Wewnatrz, mnostwo kas, a jakze. Polowa otwarta. Do kazdej 20 osobowa kolejka. Przed kasami przechadzaja sie ochroniarze ze sluchawkami w uchach. Jeden ma kamizelke kuloodporna. Nie wiem dzlaczego tylko jeden. Moze przyszedl w odwiedziny do kolegow.
Pytam czy nie mozna otworzyc wiecej kas. Czekamy w kolejce ponad pol godziny. TO NIECH PAN SAM IDZIE PRACOWAC DO KASY!!! slysze w odpowiedzi.
Malzonka chce do ubikacji. Nie ma papieru toaletowego. „Nie ma bo jak jest to zaraz ukradna” slysze w odpowiedzi. Malzonka niezadowolona. TO CO, JA MAM DLA PANI KUPIC PAPIER TOALETOWY, NIECH SE PANI SAMA KUPI, STOI TU NA POLCE!!! Po krotkiej dyskusji, okazuje sie ze jest ubikacja z papierem toaletowym. „Tylko dla personelu!” uzyskujemy informacje. Awantura wybucha ponownie. W koncu Malzonka macha do mnei zdobytym kluczem.
Ochroniarze przygladaja nam sie podejrzliwie i rozmawiaja ze soba przez sluchawki. Z ulga wychodzimy…
Metro. Warszawa. Stacja Stoklosy, Ursynow, 7.30 p.m. Kiosk z gazetami zamkniety. „Gdzie moge kupic bilety?” dopytuje sie. „O tej porze – nigdzie” odpowiadaja pzrechodnie. Automatow nie ma. Bilety TYLKO w kiosku. Obok dwoch facetow ze Strazy Miejskiej. Ich pytam tez. „Kupic nie mozna” mowia. „Ale niech pan skacze”. Ja podchodze z rezerwa: „Ja skocze, a wy mnie aresztujecie?… Poza tym za stary jestem”. Usiluja rozwiazac problem: „My mamy taka blaszke co otwiera bramke, ale jak pana zlapia w wagonie bez biletu, zaplaci pan kare”. Nawet nie pytam ile wynosi kara i dzwonei po taksowke.
Nastepnego dnia, znow – srodek dnia – stacja Politechnika. Spieszymy sie. Bilety kupuje sie w ciastkarni. „Biletow nei mamy, nei dowiezli, skonczyly nam sie”. Obok jakis kiosk. „Czy sa bilety?” „Sa ale tylko ulgowe”. SRODEK DNIA I SRODEK MIASTA!!!! Znow lapiemy taksowke do Placu Wilsona. Tam na stacje aby od razu kupic bilety, bo potem znow bedziemy sie spieszyc. Bilety sa!. Mowie sprzedawcy o przygodach z biletami w Srodmiesciu. „Ma pan szczescie” odpowiada. „To dwa ostatnie. Mnie tez nei dowiezli”. Usiluje sobie przypomniec w ktorym z innych, chyba 20 miast ktore znam nie ma automatow do kupowania biletow w metrze. Nie przypominam sobie. Widocznie mam krotka pamiec.
Ale chyba jednak dluga, bo jakos dziwnie przypomina mi sie niemoznosc rozwiazania Sprawy Sznurka Do Snopowiazalek za Komuny.
No to ja jeszcze dorzucę do tematów opłat za ubikacje mazurskie prysznice. Nie wiem jak jest teraz, ale w Rucianym Nida było 5zł za 7minut, potem wyłączali gorącą wodę 🙂