… niż się odezwać i rozwiać wszelkie złudzenia. A tak poważnie – ostatnio nie piszę, bo nie jestem w stanie wygospodarować godziny czasu na napisanie tekstu z sensem, natomiast 15 minut nie wystarcza mi na wyprodukowanie komentarza, który miałby jakiekolwiek znaczenie. Dla kogokolwiek. Może z wyjątkiem tekstu takiego, jak ten właśnie, pisanego w ekspresowym tempie i na dokładkę bez polskiej czcionki (OK, zmieniłam zdanie – po poprawkach jest już polska czcionka).
Wiem, wiem – ludziom z Polski może się to wydać całkowicie niezrozumiałe, ale dla mnie używanie polskiej czcionki bywa chwilami mocno uciążliwe. Po angielsku piszę z prędkością 65 słów na minutę, po polsku – pewnie o połowę wolniej, bo nie opanowałam do końca sztuki szybkiego wciskania klawisza ALT z kombinacjami różnych liter, aby na amerykańskim systemie uzyskać polskie ogonki. I może milczeniem pominąć powinnam fakt, że niektóre z komputerów, z których regularnie korzystam (w sumie chyba pięć – praca, dom, biuro domowe), w swoich ustawieniach systemowych polskiej klawiatury po prostu nie mają.
Bruno miał chore oko. Kevorkian po ośmiu latach wyszedł z więzienia. Czeka mnie wizyta u onkologa. Kongres poci się nad ustawą imigracyjną, dzięki której tania niewykształcona sila robocza (pomoce kuchenne) ma zostać zastąpiona tanią wykształconą siłą roboczą (programiści i księgowi). W El Norte nigdy nie jest nudno.
A jednak… Pisanie byle jak i byle o czym kojarzy mi się z amerykańskim small talk w windzie. How are you? Great – dzieciak właśnie złamał nogę, a oprocentowanie pożyczki skoczyło z 6 na 9 procent. How was your weekend? So much fun, thanks for asking – mąż zrobił mi awanturę, a w piwnicy cieknie woda. I tak dalej. Pada pytanie, które formalnie jest niby pytaniem, bo na jego końcu jak wyrzut sumienia wisi znak zapytania, jednak funkcjonalnie nie różni się niczym od polskiego „dzień dobry”, i należy na nie odpowiedzieć tylko w jeden z góry ustalony i całkowicie przewidywalny sposób, aby nie wyjść na gbura. Nawet opowiedz w rodzaju so, so (czyli „tak sobie”) jest pewnego rodzaju nietaktem, bo zobowiązuje współrozmówcę do okazania zainteresowania tym, co nas gnębi, a na to akurat nie ma on ani czasu ani ochoty.
Amerykanie są mistrzami takich rozmów o niczym, natomiast ludziom z naszego kręgu kulturowego często idą one jak po grudzie, bo kiedy nie mamy nic do powiedzenia, wolimy po prostu milczeć.
Do następnego razu!
Agnieszka
Znajomy z Londynu (Polak, 5 lat w tym mieście) czasami robi różne numery, np. na pytanie „Jak się masz” odpowiedział:
– Wiesz, stary, siedziałem wczoraj całą noc z butelką wódki w ręku, mam tyle problemów, zastanawiałem się, czy nie palnąć sobie w łeb…
Dużo bym dał, żeby zobaczyć minę tego Anglika… 🙂
Lubie ludzi rozmownych, wylewnych wrecz w tej swej wymownosci. Przynajmniej wiem, z kim mam do czynienia.
Tak ,to prawda.Wiecznie wszystko jest O.K.,great,sztuczny usmiech przyklejony do twarzy.Wole jednak to niz wiecznie nadasanych i niezadowolonch Rodakow.Malkontenctwo staje sie nasza cecha.Widoczna.
Ja zauważyłem, że ‚small talk’ zależy w dużej mierze od tego jak dobrze zna się rozmówcę. Znajomi z pracy z którymi znam się dobrze (żadne z nich nie jest Polakiem) są wobec mnie otwarci i mówią mi kiedy mają jakieś problemy. Natomiast ludzie z którymi znam się na ‚Hello’ i ‚Good morning’ stosują small talk i owszem. Ja za tym nie przepadam, więc staram się być miły, uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony, ale bez ‚small talk’. Przynosi całkiem dobre efekty. Z drugiej strony też wolę, być może sztuczny, kanadyjski uśmiech od wiecznego nadąsania większości Polaków w Polsce i na emigracji.
Amerykanski usmiech moze byc genialna uzywka. Wymusi na tobie usmiech w odpowiedzi i .. pozniej jakos juz dalej pojdzie…