W Polsce trzeba mieć zdrowie, żeby się leczyć, natomiast w Stanach trzeba mieć pieniądze. Najlepiej dużo lub bardzo dużo. Jak się pieniędzy nie ma i chce się chorować, trzeba przynajmniej mieć solidne ubezpieczenie, bo jak wszyscy wiedzą, Stany Zjednoczone są jedynym wysoko uprzemysłowionym krajem, w którym nie wprowadzono systemu powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych.
W praktyce oznacza to, że jeśli człowiek nie otrzymał ubezpieczenia za pośrednictwem swojego pracodawcy, nie wykupił go sam na wolnym rynku od firmy ubezpieczeniowej (drogo albo bardzo drogo) i nie zakwalifikował się do któregoś z programów rządowych w rodzaju Medicaid (ubezpieczenia dla osób o niskich dochodach), Medicare (ubezpieczenia dla emerytów i osób niepełnosprawnych) lub programów stanowych, jak nowojorski Healthy NY, po prostu jest nieubezpieczony. I jedyne, co mu pozostaje, to modlić się o zdrowie swoje i swojej rodziny.
Nie oznacza to bynajmniej, że w przypadku zawału albo innego dopustu Bożego człek dokona żywota na trotuarze. Wręcz przeciwnie – bardzo szybko przyjedzie karetka pogotowia i zabierze delikwenta do szpitala. Szpital udzieli podstawowej pomocy medycznej, ale przezornie – bo jeszcze na izbie przyjęć – wypyta dokładnie o posiadane ubezpieczenie. Jeśli natomiast pacjent nie jest w stanie mówić, administrator szpitalny uprzejmie poczeka z wywiadem dzień lub dwa. Ja miałam to szczęście, że przedstawicielka administracji szpitala zadzwoniła do mnie dopiero na drugi dzień, kiedy w całkowitym komforcie leżałam wygodnie w szpitalnym łóżku, podłączona do tlenu, i kiedy – porządnie już „utleniona” – mogłam spokojnie odczytać informacje z mojej karty ubezpieczeniowej.
Jeśli natomiast okaże się, że pacjent ubezpieczenia nie ma, zaczynają się komplikacje natury finansowej, na przykład takie, że lekarz odmówi przyjęcia pacjenta, który zalega z opłatami za poprzednie wizyty. A po pewnym czasie na adres domowy zaczynają przychodzić rachunki opiewające na zupełnie niebotyczne sumy – 80 tys. dolarów za 3-tygodniowy pobyt w szpitalu, 10 tys. dolarów za jedną dawkę chemioterapii (a tych potrzeba od sześciu do ośmiu). Zaznaczam, że liczby te pochodzą z 2003 r. i teraz koszty podobnego leczenia są pewnie dwa razy wyższe. I nie wspomnę o drobiazgach takich, jak 100 dolarów za każdą tabletkę Kytrila – a przy każdej chemii trzeba ich trzy czy cztery, jeśli nie chce się spędzić paru dni rzygając bez umiaru. Co prawda wieść gminna niesie, że najbardziej skutecznym środkiem na skutki uboczne chemioterapii jest marihuana, ale chwilowo ani rząd, ani firmy farmaceutyczne nie są specjalnie zainteresowane jej legalizacją…
Piszę to wszystko z lekkim przekąsem, ale prawda jest taka, że z dwojga złego wolę jednak chorować w Stanach. Tutaj pacjent zostanie wyczyszczony z kasy, ale przynajmniej ma solidne szanse na przeżycie. A co warte są pieniądze dla kogoś, kto jest six feet under?
Do następnego razu!
Agnieszka
Pieniądze szczescia nie dają – ?? Mija się z prawdą.
Trzeba mieć pieniądze (duzo pieniędzy) żeby żyć :(((
Tia…. To wszystko prawda, o tych pieniadzach, ale to nie stosuje sie do nielegalnych imigrantow, zwlaszcza z Meksyku. Ci maja wszystko za darmo. Proponuje zapuscic google na illegal immigration medical cost. Oczy sie otwieraja ze zdumienia, a w kieszeni otwiera sie przyslowiowy noz… Cytuje: „The Florida Hospital Association surveyed 28 hospitals and found that health care for illegal aliens totaled at least $40 million in 2002….” „But take a hypothetical “Gloria,” a twenty-year old Los Angeles resident who is seven months pregnant? Like Diaz, Gloria is uninsured, unemployed and illegally in the U.S. Medi-Cal will cover Gloria’s prenatal care and child delivery costs. If Gloria doesn’t speak English, the hospital must, by law, provide her with a Spanish-speaking translator.
Gloria’s newborn child will also get car seats and diapers under her Medi-Cal coverage. In the event of post-partum complications, California will absorb all of the costs…” Oczywiscie, „will absorb the costs” z mojej kieszeni. Amerykanskiego podatnika
To fakt – w przypadku ludzi, ktorzy nie maja nic do stracenia (czyli „golych i wesolych” jak w opisanym powyzej przypadku) szpital nie ma mozliwosci sciagniecia pieniedzy. Martwic sie musza natomiast ci, ktorzy nie maja ubezpieczenia, a czegos sie tam dorobili, np. domu, i zalezy im na utrzymaniu swojej historii kredytowej na przyzwoitym poziomie.