Słuch po mnie ostatnio jakby zaginął, a Salon nowojorski – niepodlewany od ponad tygodnia – zaczął już z lekka przysychać, bo nawet jeśli milczenie jest złotem, to na pewno nie wtedy, kiedy się pisze blog.
Złożyło się na to kilka powodów. Po pierwsze, ostatnio jestem trochę bardziej niż zwykle zajęta zarabianiem $, a jak wiadomo, praca i blogowanie nie zawsze idą w parze. Po drugie, po wiosennej temperaturze w grudniu i na początku stycznia, teraz w Nowym Jorku zrobiła się prawdziwa zima – jak nie śnieg, to marznący deszcz, jak nie wichura, to ulewa, jak nie urok, to … i tak w kółko. Przy takiej pogodzie zmogło mnie juz drugie tej zimy przeziębienie, w związku z czym siadam do komputera tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie konieczne.
Pierwszy śnieg: rozwiane fryzury i wygięte smycze, bo wiatr chcial nam urwać głowy
Z innych ciekawych rzeczy – w zeszłym tygodniu moje psiaki po raz pierwszy w życiu zobaczyły śnieg, bowiem radosne dzieciństwo i wczesną psią młodość spędziły na słonecznej Florydzie, a w Wielkim Jabłku zamieszkały dopiero w sierpniu ubiegłego roku. Skończyło się na nonszalanckim polizaniu śniegu i mokrych łapach, a reszta spaceru przebiegła według stałego protokołu (czyli number 1 i number 2).
A śnieg – no cóż, prawie taki jak piasek z plaż nad Zatoką Meksykańską, przynajmiej w psim rozumienu świata.
Do następnego razu!
Agnieszka
nareszcie:)
ale nie podoba mi się to „na chwilę” 🙂