Wczorajsze przemówienie Busha do narodu amerykańskiego przyniosło dwie wiadomości – jedną dobrą, a drugą złą. Dobra wiadomość to ta, że wczoraj Bush po raz pierwszy od początku swojej prezydentury przyznał się do popełnienia jakiegokolwiek błędu, a bardziej konkretnie – przyjął na siebie odpowiedzialność za katastrofę zwaną wojną w Iraku. Natomiast zła to ta, że raczej nie zanosi się na szybkie zakończenie tej wojenki, bo Bush zapowiedział zwiększenie kontyngentu wojsk amerykańskich o ponad 20 tys. żołnierzy. A jakby jednej awantury było mało – w swoje przemówienie strategicznie wplótł kolejne pogróżki pod adresem Iranu i Syrii.
Przeciętni Amerykanie są tą wojną po prostu zmęczeni. O ile zaraz po wejściu do Iraku w marcu 2003r. wielu uwierzyło zapewnieniom Busha, że jest to wojna z terroryzmem i że lepiej ją toczyć za Oceanem niż u siebie, to w miarę jak przybywało trumien amerykańskich żołnierzy nastroje zaczęły się zmieniać z hurra-patriotycznych na coraz bardziej minorowe. Kropkę nad „i” postawiły listopadowe wybory do Kongresu, które republikanie przegrali z kretesem – w ten sposób większość elektoratu dała wyraz temu, co naprawdę myśli o tej wojnie.
Natomiast Bush zdaje sobie sprawę, że za dwa lata przestanie być prezydentem i jeśli nie uda mu się znaleźć sensownego rozwiązania, to prawdopodobnie przejdzie do historii jako prezydent, który wplątał Stany w drugi Wietnam (porównania z wojną w Wietnamie słyszy się coraz częściej). Dlatego ta decyzja o wysłaniu dodatkowych wojsk do Iraku wygląda jak ostatni rzut na taśmę.
Do następnego razu!
Agnieszka