… spędziłam pracując, z niewielkimi przerwami. Otóż od kilku tygodni zajmuję się przygotowaniem dokumentacji do kolejnego release pewnego dużego i ważnego dla firmy projektu. W ostatni piątek (nomen-omen był to piątek trzynastego ) miałam oddać pierwszą część dokumentacji, wraz z przykładami raportów oraz uaktualnionymi i przetestowanymi plikami konfiguracyjnymi.
Tak w zasadzie nie jestem przesądna, ale postanowiłam nie kusić losu i dokumentację oddałam dwa dni przed terminem czyli w środę 11. lutego, a zmiany w kodzie – dzień później. W pracy siedzę teraz mniej więcej od 8:30 do 19, potem ładuję tyłek w metro, a następnie w autobus i w domu jestem parę minut przed ósmą wieczorem. O ile oczywiście w drodze z Manhattanu na Queens nie zdarzą się komplikacje w rodzaju chorego pasażera w pociągu, problemów z elektrycznością czy też zalanych torów.
Niby nic, ale te dwie dodatkowe godziny pracy mocno komplikują mi życie. Przede wszystkim dlatego, że wracam do domu późno i kompletnie skonana. M. jest w domu wcześniej, więc przynajmniej nie muszę się martwić o to, że psy padną z głodu po wcześniejszym zasikaniu dywanu, czego nie można by wykluczyć, gdyby były zdane tylko na mnie.
Odgrzewam w microwave jakąś mrożonkę, włączam No Bias No Bull na CNN, żeby przynajmniej mieć pojęcie, co się wokół dzieje, a dwie godziny później zasypiam snem kamiennym. Ze słuchawkami na uszach, bo jeszcze tak całkiem nie zrezygnowałam ze swoich noworoczny postanowień i wieczorami wytrwale słucham niemieckich podcastów. Szkoda tylko, że z reguły po pięciu minutach słuchania Langsam gesprochene Nachrichten z Deutsche Welle jestem już całkiem nieprzytomna.
Biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku pracy nie wypada nawet narzekać, mimo że związek między moim 60-godzinnym tygodniem pracy i ostatnimi zwolnieniami w firmie jest niezaprzeczalny. No i w sumie nie narzekam, bo wokół coraz więcej ludzi traci pracę z marnymi widokami na znalezienie nowej. Moi koledzy, którzy stracili pracę w listopadzie, nadal nic nie znaleźli, mimo że wszyscy są naprawdę świetnie wykwalifikowani i obeznani z nowymi technologiami. Więc trzeba się cieszyć tym, co jest, nawet jeśli jest to śmiech przez łzy.
A jutro wieczorem lecę do Salt Lake City na 3-dniową konferencję. Jest to prawie pięć godzin lotu z JFK, więc przynajmniej będę mogła nadrobić zaległości w lekturach i podcastach. Mam też nadzieję, że będzie to okazja, aby się trochę zrelaksować na różnych popołudniowych koktajlach, bo jeśli przez cały czas miałoby być tak jak do tej pory, to pewnie niedługo wyciągnęłabym nogi. All work and no play makes Jack a dull boy 😉
Życzę wytrwałości.Pozdrawiam z Polski.
Salon:
„W pracy siedzę teraz mniej więcej od 8:30 do 19, potem ładuję tyłek w metro i autobus i w domu jestem parę minut przed ósmą wieczorem.”
A jakby tak zaczynac 0 7.30?…. Albo nawet o 7 rano ?… Wyprobowalem z dobrym skutkiem
Jedyne niebezpieczenstwo ze sie bedzie zaczynac o 7 a konczyc o 19. No, ale przy odrobinbie dyscypliny mozna tego uniknac 🙂
Wcześniejsze zaczynanie pracy to w sumie dobry pomysł, zresztą już staram się to robić, bo kiedyś zaczynałam nie wcześniej o 9:30. Rano łatwiej się skupić, bo całe towarzystwo zjawia się w biurze nieco później.
Ale żeby dojechać na Manhattan na 7:30 musiałabym wychodzić z domu najpóźniej o 6:45. Na razie raczej niewykonalne…