Musical Mamma Mia! widziałam na Broadway’u trzy razy, więc nie trzeba mnie było długo namawiać do obejrzenia filmu opartego na jego motywach. Przymierzaliśmy się do pójścia do kina już kilka razy, ostatnio przy okazji wizyty znajomych z Polski. Wtedy nic z tego nie wyszło, ale w końcu udało się wczoraj. Powiem tyle: jeśli komuś nie przeszkadza, że Pierce Brosnan (Bond, James Bond) lekko fałszując wyśpiewuje solówki nad brzegiem morza, a Meryl Streep skacze i wywija kozły jak gimnazjalistka, a do tego lubi muzykę Abby, niech pędzi po bilet do kina, bo nie pożałuje na pewno. Nie zaszkodzi też przed seansem wprawić się w odpowiedni nastrój przy pomocy jakiegoś typowo wakacyjnego drinka – proponowałabym mojito z lemonką, ewentualnie lampkę porządnie schłodzonego Sauvignon Blanc.
Wszystko w tym filmie jest przesadzone i przerysowane, tak jakby reżyserka (Phillda Lloyd) powiedziała ekipie na samym początku – jak już coś robimy, to róbmy dziesięć razy mocniej, głośniej, szybciej niż by wypadało. I tak światło w filmie jest momentami tak jaskrawe, że razi w oczy, morze – nieziemsko lazurowe i błyszczące w śródziemnomorskim słońcu, a wieczorne niebo – rozgwieżdżone do przesady. Zapewne nietrudno było uzyskać takie efekty na słonecznych greckich wyspach, gdzie się cała akcja rozgrywa. Donna (Meryl Streep) – rozszczebiotana, roztańczona i rozentuzjazmowana, podobnie zresztą jak jej dwie przyjaciółki z lat młodości, które do prowadzonego przez Donnę pensjonatu na greckiej wyspie przyjechały na ślub jej córki Sophie.
Pewnie ktoś powie, że to wszystko brzmi jak opis niezłego kiczu, a ja tam mówię – półtorej godziny dobrej zabawy, zwłaszcza gdy na dworze upał (a może wręcz przeciwnie – kiedy leje deszcz), a w kinie przyjemnie i klimatyzacja działa bez zarzutu:) Ale najważniejsza jest oczywiście muzyka: co pięć minut – kolejny hit Abby – Honey, Honey, Money, Money, Money, Dancing Queen, Our Last Summer, The Winner Takes It All, i oczywiście tytułowa Mamma Mia!
Do następnego razu!
Agnieszka
jak ja bylam to cala sala spiewala:)))
osobiscie pierce podobal mi sie najbardziej ze wszystkich spiewajacych, choc faktycznie troche falszowal. no i jeszcze chistine baranski w „does your mother know”. no i najleszy coming out jaki ostatnio zdarzalo mi sie w kinie ogladac: colin firth w scenie „it’s magic”
To co ze przesadzone i takie „ulepne”
Kazdy z nas potrzebuje od czasu do czasu
odrobiny czegos odbojnego
a ten film wlasnie taki jest
warty zabawy
polecam
mnie osobiście film bardzo sie podobal. swietnie piosenki, fajni aktorzy, krajobraz jak z bajki i przede wszystkim fajny motyw filmu:) na pewno obejrze go jeszcze nie raz:) goraco polecam:)